Caleb
Caleb - 17 Kwi 2008 10:19
" />
[size=24px]Z[/size] odmętów nieprzytomności wyrwała go struga zimnej wody, wylanej mu na głowę z wiadra. Przez chwilę jeszcze nie wiedział gdzie jest. Przez krótka chwilę. Przez szczęśliwą chwilę. Po jej upływie wszystko wróciło. W każdym, boleśnie rzeczywistym detalu.
Znajdował się w niewielkim pomieszczeniu, gdzieś pod ziemią sądząc po ciemnych, zbutwiałych ścianach.
Siedział w metalowym krześle, z nogami przywiązanymi do nóżek tegoż krzesła, a rękami związanymi z tyłu.
Stojący przed nim ogromny mężczyzna o posturze pół-orka przełamał właśnie kostki z efektownym, donośnym chrupnięciem. Stojący za nim dwaj strażnicy spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się wrednie.
- Pewnie szczasz teraz w gacie... - usłyszał chropowaty głos. Wielki strażnik musiał mieć gardło z drewna - Cóż... Słusznie. Nic więcej ci nie pozostało...
Zamach. Cios. Ból. Krew.
- Poproszę o garść szczegółów tutaj, panie magister - chropowate słowa skierowane były do zasuszonej mumii, siedzacej w rogu pomieszczenia za stolikiem z kartkami papieru. Mumia, o dziwio, okazała się jeszcze żywa. Co więcej, okazała się jeszcze żywym staruszkiem, który poprawił okrągłe okulary na nosie, odgarnął kosmyk siwych włosów, zgarbił się jeszcze bardziej nad kurczowo trzymaną w kościstych palcach kartką...
- Skazaniec numer DC1969V8. Imię nieznane. Wiek 21 lat. Miejsce urodzenia nieznane. Rodzice nieznani. Sądzony i skazany w sprawie numer 29061934, za czynny współudział we włamaniu do prywatnej posesji, kradzieży kosztowności i podwójnym zabójstwie. A także stawianie zaciekłego oporu przy aresztowaniu i utrudnianie śledztwa.
- Ta dzisiejsza młodzież... - przerwał mumii chropowaty głos.
Zamach. Cios. Chrupnięcie. Gwiazdki.
- Wyrok? - zabrzmiało chropowate pytanie.
- 20 lat na Wyspie Skazańców.
- Słyszałeś, gnoju? 20 lat...
Słyszał. Aż nazbyt wyraźnie. 20 lat na Wyspie. Z tamtąd nie ma ucieczki. Kto tam trafia, tam zostaje. On i cały rynsztok tego świata w formie sąsiedztwa.
- Nie przetrwasz tam nawet roku... - ciąnął strażnik - Młodziutki jesteś. Przerażony. Durny. Daję ci 5... może 6 miesięcy. Jedno ścierwo mniej na tym świecie...
Zamach. Cios. Upadek. Ból.
- Podnieście go - warknął strażnik - i zabierzcie do "poczekalni". Jutro płynie na Wyspę.
Mocne ręce chwyciły go za ubranie i szarpnęły do góry. Krew sącząca się z rozbitych ust i nosa skapywała na podłogę. Całe ciało go bolało, a złamane żebro w szczególności. Ale to nic. To już bez znaczenia. Przegrał.
Przegrał wszystko...
Caleb - 21 Kwi 2008 20:38
" />
[size=24px]T[/size]łusty brodacz ryczał ze śmiechu. Jego towarzysze, stojący dookoła, także. Cała reszta siedziała skulona, plecami wciśniętymi w ścianę i oczami wbitymi w ziemię. Tylko jeden płakał. Ten, nad którym stał brodacz i dookoła którego stali kumple brodacza. Młody chłopak zalany łzami i krwią, skulony, zwinięy z bólu, nieporadnie zasłaniający się pokrwawionymi rękami przed uderzeniami swego oprawcy.
Kolejny kopniak. I jeszcze jeden. Znów w głowę.
Chciał umrzeć. Już od dawna. Nawet tego jednak nie był w stanie zrobić. Próbował się powiesić lecz mu to udaremniono. Na jego zgubę. Albowiem, na Wyspie Skazańców śmierć jest błogosławieństwem - wybawieniem, o które można się tylko modlić.
Był w piekle. Wciąż spadał w jego dół, a gdy myślał, że spadł na jego dno i że niżej się nie da - wówczas przebijał się jeszcze niżej i jeszcze niżej, a torturze nie było końca. A najgorsze było to, że wciąż był daleko od śmierci, ponieważ to właśnie życie, w tym miejcu, miało być karą. Najgorszą z możliwych.
Znów kopniak. Silna dłoń chwyciła go za głowę, a palce szarpnęły za włosy. Unoszącą się do ciosu drugą pięść widział jak przez czerwoną mgłę. Po chwili nie widział już nic.
Jego umysł się wycofał gdzieś wgłąb, odciął się, zapadł w jakiś wewnętrzny niebyt. Wszędzie wokół panowała nieprzenikniona ciemność i tylko gdzieś, jakby z oddali dochodziły do niego głuche uderzenia i śmiech brodacza.
Caleb - 22 Kwi 2008 16:45
" />
[size=24px]M[/size]ówią, że jest kilka etapów, przez które się przechodzi. Mówią, że wpierw jest negacja. Niezgoda na rzeczywistość. Potem rzekomo przychodzi wściekła bezsilność, gdy się już rozumie, że inaczej być nie może. Po tym z kolei przychodzą myśli samobójcze. Z resztą nie tylko myśli - próby także. A gdy się przetrwa i to - następuje akceptacja. Bezwarunkowa, pełna akceptacja. Stan odrętwienia, w którym już nic do Ciebie nie dociera. Po prostu siedzisz w kącie.
Wszystko to gówno prawda. U mnie wszystko było inaczej. Od razu popadłem w odrętwienie. W bezradność, ale bez tej wściekłości. Od razu wiedziałem, że nic mi nie pomoże. Od razu wiedziałem, że tak "po prostu" mam przesrane. I nic tego nie zmieni.
Przez pierwszy rok dochodził do tego jeszcze strach. Przed bólem. Przed biciem. Przed torturą.
Czemu jednak się bać, gdy nie ma się już nic do stracenia? Nic materialnego, ani nic niematerialnego - jak na przykład człowieczeństwa. Godności. Także duszy...
Gdy się traci wszystko, gdy zostaje tylko czerń - w pewien sposób stajesz się nieśmiertelny. Niepokonany. Nie można cię już bardziej skrzywdzić, zadać jakiejś kolejnej rany, czy spowodować choć odrobinę więcej bólu.
Taki stan "żywej śmierci" to najlepsze co się może przytrafić w miejscu, do którego trafiłem. Dojście do tego stanu zajęło mi rok. Następnie trwałem w nim szczęśliwie przez kolejne dwa lata. I mógłbym tak dłużej, aż pewnego dnia po prostu bym się nie obudził, aż organizm zwyczajnie przestał pracować. Niewiele by się zmieniło. Pewnie nawet bym nie poczuł tej faktycznej śmierci.
Ale nawet to mi nie wyszło...
Pojawił się bowiem ktoś, kto zadał mi najokrutniejszy cios ze wszystkich, jakie przyjąłem do tej pory. Ktoś, kto wyrwał mnie z błogostanu biernej, powolnej agonii i pchnął w objęcia niewypowiedzianego cierpienia. Ktoś... kto dał mi nadzieję.
Gdy tylko obudził on moje serce i umysł - znienawidziłem go całą ich mocą. Zabiłbym go, gdybym mógł. Po trzech jednak latach tego co przeszedłem, mogłem tylko go słuchać i bezwolnie przyjmować wszystko co on zechciał.
Mój najwiekszy wróg. Mój najgorszy oprawca. Człowiek, który... dał mi nowe życie.
Chociaż nie. Nie "dał". Raczej mi je sprzedał. Albowiem musiałem za nie zapłacić kolejnymi siedemnastoma latami bólu, strachu i pracy, o jakich nie miałem pojęcia, że w ogóle mogą istnieć...
Caleb - 04 Maj 2008 14:36
" />
[size=24px]N[/size]adszedł czas, żebyś umarł... Twoje życie sie skończyło. Dalej nic już nie ma. Straciłeś wszystko. Wszystko, a nawet więcej. Przestałeś być człowiekiem. Nie jesteś też zwierzęciem. Jesteś zupełnie niczym...
Wiem, że mnie słyszysz... Wprawdzie siedzisz tu nieruchomo od kilku dni, czekając, aż twój organizm ostatecznie przestanie pracować. Pewnie, gdybyś miał siłę, spytałbyś mnie kim jestem... Zatem odpowiem - to kim jestem jest bez znaczenia. Tak samo bez znaczenia jest to kim jesteś ty. Nie mniej jednak ja bym się skupił na tym, kim MOŻESZ być...
Obserwuję cię od dawna, właściwie od początku. Tak, wiem, że ty z kolei nigdy nie widziałeś mnie... Ale to akurat nic dziwnego. Nieważne z resztą. Obserwuję cię od trzech lat. Widziałem, jak cię tu wrzucają, jak się szarpiesz i krzyczysz, a potem... jak milkniesz i zamierasz. Widziałem jak dociera do ciebie świadomość twego losu... Choć wtedy nie zdawałeś sobie sprawy nawet w ćwierci tego, co cię tu czeka...
Potem obserwowałem jak stopniowo przestajesz być ludzką istotą, jak wytracasz swoje człowieczeństwo. Jak każde uderzenie twoich kolejnych oprawców wytrząsa z ciebie cząstkę duszy, jedną po drugiej...
Patrzyłem jak szlochasz, jak krwawisz, jak tracisz rozum i stajesz się szaleńcem. Szaleńcem groźnym dla samego siebie... Taak... Widziałem jak drzesz szmaty i skręcasz je ze sobą... Jak zarzucasz sobie ten stryczek na szyję... A potem patrzyłem jak udaremniają ci tę próbę ucieczki. Taak... Ratując ci życie, paradoksalnie wyrządzili ci jeszcze większą krzywdę, prawda?
A potem... kolejne długie miesiące bezsilności, poddania się, rezygnacji, apatii. Wciąż cię tłukli, kaleczyli, ale to już coraz mniej do ciebie docierało. Nadchodził wówczas moment ostatecznej próby. Próby, mającej dowieść, czy przetrwasz - w sensie biologicznym, to znaczy czy umrzesz, czy może jednak wciąż będziesz oddychał... Nieważne w jakim stanie.
I tak oto przyszedł czas na tę rozmowę... Przez te trzy lata tutaj, straciłeś rozum, duszę, straciłeś nawet własne ciało - nie masz nic, nad niczym nie panujesz. Nawet najgorszy żebrak ma więcej władzy nad swoim życiem niż ty. Świat mógłby się skończyć i zacząć na nowo kilka razy, a ty byłbyś tutaj, odcięty od niego, od życia, od wszystkiego. Jesteś tak żałosny, że nawet twoi oprawcy przestali cię męczyć. Przestałeś istniec nawet dla nich. Przestałeś istnieć dla wszystkich. Poza mną... Taak... Dla mnie dopiero zaczynasz istnieć...
W tym przypadku nie można otworzyć nowych drzwi, nie zamknąwszy za sobą poprzednich. Nie można być dwoma istotami naraz. Wpierw jedna musi umrzeć, by druga mogła się narodzić. No więc... Nadszedł czas, byś umarł, chłopcze...
... a potem znów się narodził. Lecz to będzie dopiero początek... Nawet po tym jednak, wciąż będziesz nikim. Cyrkumstancje... to znaczy warunki - nie ulegają zmianie. Ja przejmuję władzę nad twoim życiem, sercem, ciałem i umysłem... Należą do mnie, albowiem ty nie masz już żadnych praw do niczego... Zatem, jak powiedziałem, warunki się nie zmieniają. Zmienia się natomiast droga. Zmienia się kierunek. Spadłeś na samo dno - ostateczne dno. Niżej się już nie da. Dlatego też... teraz pora się od dna odbić. Ty byś pewnie na nim został. Ale ja nie pozwalam. Należysz do mnie i ja decyduję o twoim losie.
A kiedyś... Może... Ewentualnie... W dalekiej przyszłości... Jeżeli przetrwasz... Jeżeli osiągniesz to co zamierzam... Wtedy będę mógł oddać ci twoje życie. Znów będziesz decydował. Znów będziesz człowiekiem. Innym. Nowym. Jednakże, cień przeszłości będzie nad tobą wisiał zawsze... Lecz tylko od ciebie będzie zależało, czy się w ten cień cofniesz...
A skoro już mowa o cieniach...
Na początek, zdaj sobie sprawę z jednego - świat cię odrzucił. To co znałeś do tej pory, teraz nie istnieje. Nie ma norm, zasad, reguł, które byś znał. Na nic zdadzą ci się instynkty, przyzwyczajenia, odruchy... Zaczynasz od zera. Od samego początku, a może i nawet jeszcze dalej. Żeby zacząć nowe życie, musisz wpierw stać się człowiekiem, a nie trwać jak rozkładające się ścierwo pod ścianą...
Wstawaj... Spójrz na mnie... Wstań... Wstawaj, do cholery!
Taak... dobrze... Możesz się oprzeć o ścianę... Stój tak... Spójrz na mnie... Pewnie nie widzisz za dobrze, ale to przejdzie... Teraz podnieś ręce i spójrz na nie... Widzisz? To właśnie twoje dłonie - podstawowe narzędzie, o którym pewnie zapomniałeś, że masz... To dzięki dłoniom potrafimy zmieniać świat, tworzyć go, przerabiać...
No, już, opuść je... Spójrz na mnie. Chodź... Podejdź do mnie... Śmiało. Użyj nóg. O nich też zapomniałeś, że istnieją, prawda? Ale to właśnie nogi odróżniają nas od głazów, czy drzew - unieruchomionych i trwających niezmiennie w czasie... No... Postąp krok... Taak... Dobrze... Jeszcze jeden... Ostroż... Szlag! Wstawaj natychmiast! Masz być człowiekiem - a człowiek chodzi! Wstawaj w tej chwili i idź dalej... Tak... Wstawaj... Dobrze...
Teraz idziemy... Czas ożywić twój organizm. Organizm musi działać, przetwarzać materię, wytwarzać energię. Musi jeść... I nie waż się więcej przewracać po drodze.
- Kim... ty... jesteś? - odezwał się słabym głosem, idący chwiejnie chłopak.
- Mówiłem, że to bez znaczenia... - Postać w zniszczonym, postrzępionym habicie oraz kapturze zatrzymała się i spojrzała na wlokący sie za nią strzęp chłopaka - Jednakże... Od dziś, możesz mnie nazywać Mistrzem...
Caleb - 08 Cze 2008 14:26
" />Chodź do nas... Chodź do nas... Chodź... Chodź... Chodź...
- Zapomnij wszystko co wiesz, chłopcze... Zacznij od początku.
Strach. Ciemność. Zimno.
- Świat, który znałeś odrzucił cię, chłopcze... Nie ma cię dla niego. Pora więc iść... gdzie indziej...
Chodź do nas... Chodź do nas...
[size=24px]C[/size]hciał uciec, lecz nie miał dokąd. Wciśnięty plecami w jedyny kąt, gdzie dochodziło choć trochę światła, nie mógł już się nigdzie ruszyć. Mógł tylko patrzeć... i się bać.
Szły po niego.
Zacisnął załzawione oczy i złapał się rękami za głowę. Szepty stopniowo narastały. Nagle targnał nim silny dreszcz... Zimno. W pomieszczeniu nagle zrobiło się przeraźliwie zimno.
Miały go.
Nie wiedział czy śni. Nie wiedział czy żyje. Ani w fantazji, ani w rzeczywistości, nic z tego co się teraz działo nie mogło być prawdziwe i tak przerażające... Nigdy nie bał się tak jak w tej chwili. Każda jego cząstka wprost ocierała się o chory obłęd...
Wpychał się plecami jeszcze mocniej w ścianę, choć w swej rozpaczy wiedział, że nie ucieknie. Szepty były coraz bliżej. Zimno narastało. A jedyny snop światła jaki wpadał przez kratę do lochu.... nagle zgasł...
Zewsząd ogarnęły go ciemności. Czuł sie przez nie osaczony. Czuł jak mrok wyciąga po niego swoje ręce... Wyraźnie widział kształty przesywające się po ścianach... choć w pomieszczeniu nie mogło być nikogo poza nim.
Poczuł na ramieniu dotyk.
Wrzasnął. Wrzasnął histerycznie. Szaleńczo.
Nie było nikogo. Nikogo.
Choć do nas...
Wrzask ugrzązł mu w gardle.
Przed nim stał Mistrz... Szara, postrzępiona toga i głęboki kaptur zdawały się nie być zwykłym ubraniem... tylko żywą materią... Poły togi poruszały się jak na wietrze, choć w lochu nie mogło być wiatru... Spod kaptura, tam gdzie powinna być twarz, znajdowała się straszliwa, surrealistyczna, czarna pustka...
Mistrz wyciągnął do niego rękę... a wokół niej wiły się podłużne, cimne kształty, niczym węże... Oplatały nie tylko rękę, ale całą sylwetkę Mistrza. A teraz pełzły po ziemi w kierunku sparaliżowanego tym horrorem chłopaka w kącie...
Chodź... Chodź... Chodź...
Coś dotknęło jego ręki. Coś się otarło o stopę. Coś... Coś weszło mu za kołnierz!
Wrzask. Nieludzki wrzask. Wrzask zarzynanego zwierzęcia. Wrzask na cały loch... na wszystkie korytrze i cele... Wrzask jeżący włosy każdemu, kto go usłyszał...
I nagle cisza.
Cisza. Pustka. Samotność.
Mrok.
Wszechogarniający mrok. Mrok tak gęsty, jak mgła, przez którą można się przedzierać, niczym przez pajęcznę...
Szepty ustały. Właściwie to wszystko ustało. Ani jednego dźwięku. Ekstremum ciszy.
Nicość. Niebyt.
Śmierć?
Nie... To nie śmierć. Choć coś bardzo jej bliskiego...
Jeden krok. Drugi. Wyciągnięta naprzód ręka zanurza się w otaczającej czerni...
I nagle blask! Oślepiające światło!
Ból! Szok! Hałas! Odgłosy całego świata zlewają się w jedno i wwiercają się prosto w umysł...
Uderzenie.
Chłopak otworzył oczy. Znajdował się znów w lochu. Był zlany zimnym potem. Całego jego ciało było wręcz sparaliżowane bólem każdego poszczególnego mięśnia.
Podniósł słaby wzrok i zobaczył stojącego nad nim Mistrza. Nie widział go wyraźnie. Lecz usłyszał jego szepczący głos...
- Witaj wśród Cieni...
Caleb - 27 Cze 2008 00:25
" />Tłusty brodacz się zdziwił.
- To ten jeszcze dycha? - wskazał brudnym paluchem swym kompanom na siedzącego pod ścianą chłopaka.
Chłopak, a może i mężczyzna już, był brudny - jak wszyscy na Wyspie. Był wymięty, obszarpany, wyglądający na wykończonego zarówno fizycznie jak i psychicznie. Siedział sztywno pod kamienną ścianą, obejmując kolana wychudzonymi rękami. Oczy miał schorowane, lecz spojrzenie jego... było inne niż zazwyczaj się spotyka. Na Wyspie spojrzenia dzielą się tylko na dwa rodzaje - martwe i szalone. Martwym spojrzeniem cechowała się wiekszość skazańców - ta, która postanowiła po prostu siedzieć w kącie i ewentualnie umrzeć.
Szalonym spojrzeniem natomiast charakteryzowali się ci, którym na Wyspie było lepiej niż gdziekolwiek indziej... Ci, którzy dla zabawy torturowali i zabijali słabszych od siebie... Ci którzy z prawdziwą ulgą i radościa odrzucili człowieczeństwo, na korzyść totalnego zezwierzęcenia...
Osobnik, na którego wskazywał w tym momencie brodacz, spoglądał natomiast spokojnie. Nie martwo, nie obojętnie, po prostu spokojnie i, co gorsza, całkiem żywo jak na mieszkańca Wyspy.
- Złamię go na pół... - zawarczał jeden z kumpli Brodacza, przełamując głośno kostki.
- O nie... - mruknał Brodacz, uśmiechając się jadowicie - Ten od zawsze był mój... I to ja się nim zajmę...
Po tych słowach ruszył do chłopaka wolnym krokiem, już radując się na myśl o tym, co zaraz miało nastąpić. Chłopak obrócił głowę i spojrzał na zbliżającego się zarośniętego grubasa. Spojrzał bez lęku, bez paniki. Spojrzał spokojnie. Brodacz nie był zadowolony - strach u ofiary dodatkowo go nakręcał, stymulował jego spaczony umysł. Nie przejmował się jednak. "Strach jeszcze przyjdzie" pomyślał sobie.
Krótki zamach - szybki cios.
Chłopak dostał mocno otwartą dłonią w twarz i przewrócił sie na plecy. Zanim zdążył się zaadaptować do nowej sytuacji, otrzymał silny kopniak w brzuch. Jeknął. Podniósł spojrzenie na napastnika. Spokojne spojrzenie. Spojrzenie, które rozjuszyło brodatego.
Kopniak. Kopniak. Kopniak.
Złapanie za włosy. Uderzenie.
Krople krwi spadły na ziemię.
- Jesteś mój! - wrzasnął Brodacz - Słyszysz mnie, gnoju? Należysz do mnie!
- Ahh... i tu się mylisz, grubasku... - rozległ się nagle czyiś mrukliwy, lecz dobrze słyszalny głos.
Brodacz w pierwszej chwili nie zrozumiał co się dzieje. Czując dziwny powiew zimnego powietrza na plecach, odwrócił się wolno i spostrzegł stojącą przed nim wysoką, groteskową postać w postrzępionej todze i głębokim kapturze skrywającym twarz.
Pierwotny instynkt bił na alarm - "coś jest nie tak", "zagrożenie", "odwrót, odwrót"! Jednak dalej za dziwną postacią stali jego ludzie i patrzyli ciekawie, wyczekująco, podnieceni niezwykłą sytuacją, gdy ktoś się sprzeciwia ich hersztowi. I tak oto, ostrzegający przed niebezpieczeństwem instynkt musiał ustąpić pola ambicji, emocjom i nieskończonej głupocie...
Gruby warknął coś niezrozumiale i wyciągnął rękę by odepchnąć zakapturzonego... Wtem poczuł jak coś zaciska się na jego dłoni. Usłyszał chrupnięcie. A po chwili własny wrzask.
Jego wykręcona nienaturalnie ręka zaczęła błyskawicznie drętwieć od bólu i tego dziwnego chłodu. On sam zorientował się po chwili, że znajduje się na kolanach. Postać w postrzępionym habicie trzymała jego rękę w uścisku twardym i nienaruszalnym, niczym metalowe obcęgi.
Kątem oka widział jak jego kompani stoją jak wryci, zbyt zaskoczeni, by reagować. Następnie znów usłyszał głos spod kaptura, który teraz nachylił się do niego...
- Chłopak nie należy do ciebie, prosiaczku... Jest bowiem moją własnością... I to ja decyduję o tym, co się z nim dzieje... Ty natomiast nie masz żadnych praw... Jesteś tylko ścierwem, które uprzykrza innym życie samą istotą swego jestestwa...
Przerażony brodacz nie rozumiał co się dzieje. Wiedział tylko, że się panicznie boi. Spojrzał tam, gdzie spodziewał się ujrzeć twarz swego zupełnie nieoczekiwanego oprawcy. Nie zobaczył jej jednak, jedynie mroczną pustkę pod kapturem... Poczuł się dokładnie tak jakby stał na skraju przepaści i spoglądał w bezdenną otchłań... I poczuł też, że ta otchłań spogląda na niego. Poczuł na sobie spojrzenie. Złe spojrzenie czegoś, czego nigdy nie chciał spotkać... Czegoś, o czym nigdy nie myślał i czego się do tej pory nie bał... Ale teraz bał się. Bardzo się bał. I słusznie. Albowiem czuł, że to patrzy na niego sama śmierć...
Chciał krzyknąć, lecz nie miał władzy nad swoim głosem, podobnie jak i całym ciałem. Wszystko tonęło w przeraźliwym zimnie i paraliżującym strachu.
- Jesteś obrazą dla wszystkiego co żywe... - odezwała się znów czarna pustka spod postrzępionego kaptura - Jesteś zgniłym śmieciem, nie wartym nawet Wyspy Skazańców... Nie potrafię cię znieść.
Chrupnięcie. Pękniecie.
Wrzask. Gardłowy wrzask pełen nieopisywalnego bólu i jednocześnie żałosnej bezsilności.
Oto tłusty brodacz, od lat szerzący na wyspie terror, teraz wije się na ziemi, a z jego łokcia wystaje biała kość i wylewa się krew...
Szok. Bezkresny szok. Spojrzeniem szukał pomocy. Lecz nie dojrzał nawet swych dotychczasowych kompanów. Oni posłuchali pierwotnego instynktu. I uciekli.On natomiast poczuł, jak lodowaty chwyt zaciska się na jego kostce.
Chrupnięcie. Wrzask.
Nowa fala wrzasku. Kolejne stadium agonii...
Przez łzy zdołał zobaczyć jedynie zarys stojącej nad nim postaci. Przez swój wrzask ledwo dosłyszał jej głos.
- Podejdź tu, mój uczniu... Spójrz na niego. Oto jest ciało. Skóra, kości, mięśnie, ścięgna... Wszystko połączone w taki sposób, by działało... Nie trzeba robić zupełnie nic, żeby działało poprawnie. Sam akt narodzin sprawia, że ciało funkcjonuje. Trzeba natomiast coś już zrobić, by działać przestało... By jedno nie pasowało tam do drugiego... Spójrz, widzisz? Tutaj... i tam... to już nie działa. Teraz spójrz na to... Widzisz? Dobrze... A teraz to zepsuj...
Tłusty brodacz był przerażony. Zdezorientowany. Nie wiedział, ani nie rozumiał tego co się działo. Czuł jedynie potworny ból w łokciu i kostce...
Poczuł też, że cały dygocze i się poci...
Poczuł, że jego pęchęrz nie wytrzymał i zalał jego obdarte spodnie uczuciem ciepła...
Poczuł, że ktoś ujmuje sztywnymi palcami jego spuchniętą już od krzyku krtań...
Poczuł gwałtowne szarpnięcie i falę nagłego bólu...
A potem nie czuł już nic...
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ilemaszlat.htw.pl
Caleb - 17 Kwi 2008 10:19
" />
[size=24px]Z[/size] odmętów nieprzytomności wyrwała go struga zimnej wody, wylanej mu na głowę z wiadra. Przez chwilę jeszcze nie wiedział gdzie jest. Przez krótka chwilę. Przez szczęśliwą chwilę. Po jej upływie wszystko wróciło. W każdym, boleśnie rzeczywistym detalu.
Znajdował się w niewielkim pomieszczeniu, gdzieś pod ziemią sądząc po ciemnych, zbutwiałych ścianach.
Siedział w metalowym krześle, z nogami przywiązanymi do nóżek tegoż krzesła, a rękami związanymi z tyłu.
Stojący przed nim ogromny mężczyzna o posturze pół-orka przełamał właśnie kostki z efektownym, donośnym chrupnięciem. Stojący za nim dwaj strażnicy spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się wrednie.
- Pewnie szczasz teraz w gacie... - usłyszał chropowaty głos. Wielki strażnik musiał mieć gardło z drewna - Cóż... Słusznie. Nic więcej ci nie pozostało...
Zamach. Cios. Ból. Krew.
- Poproszę o garść szczegółów tutaj, panie magister - chropowate słowa skierowane były do zasuszonej mumii, siedzacej w rogu pomieszczenia za stolikiem z kartkami papieru. Mumia, o dziwio, okazała się jeszcze żywa. Co więcej, okazała się jeszcze żywym staruszkiem, który poprawił okrągłe okulary na nosie, odgarnął kosmyk siwych włosów, zgarbił się jeszcze bardziej nad kurczowo trzymaną w kościstych palcach kartką...
- Skazaniec numer DC1969V8. Imię nieznane. Wiek 21 lat. Miejsce urodzenia nieznane. Rodzice nieznani. Sądzony i skazany w sprawie numer 29061934, za czynny współudział we włamaniu do prywatnej posesji, kradzieży kosztowności i podwójnym zabójstwie. A także stawianie zaciekłego oporu przy aresztowaniu i utrudnianie śledztwa.
- Ta dzisiejsza młodzież... - przerwał mumii chropowaty głos.
Zamach. Cios. Chrupnięcie. Gwiazdki.
- Wyrok? - zabrzmiało chropowate pytanie.
- 20 lat na Wyspie Skazańców.
- Słyszałeś, gnoju? 20 lat...
Słyszał. Aż nazbyt wyraźnie. 20 lat na Wyspie. Z tamtąd nie ma ucieczki. Kto tam trafia, tam zostaje. On i cały rynsztok tego świata w formie sąsiedztwa.
- Nie przetrwasz tam nawet roku... - ciąnął strażnik - Młodziutki jesteś. Przerażony. Durny. Daję ci 5... może 6 miesięcy. Jedno ścierwo mniej na tym świecie...
Zamach. Cios. Upadek. Ból.
- Podnieście go - warknął strażnik - i zabierzcie do "poczekalni". Jutro płynie na Wyspę.
Mocne ręce chwyciły go za ubranie i szarpnęły do góry. Krew sącząca się z rozbitych ust i nosa skapywała na podłogę. Całe ciało go bolało, a złamane żebro w szczególności. Ale to nic. To już bez znaczenia. Przegrał.
Przegrał wszystko...
Caleb - 21 Kwi 2008 20:38
" />
[size=24px]T[/size]łusty brodacz ryczał ze śmiechu. Jego towarzysze, stojący dookoła, także. Cała reszta siedziała skulona, plecami wciśniętymi w ścianę i oczami wbitymi w ziemię. Tylko jeden płakał. Ten, nad którym stał brodacz i dookoła którego stali kumple brodacza. Młody chłopak zalany łzami i krwią, skulony, zwinięy z bólu, nieporadnie zasłaniający się pokrwawionymi rękami przed uderzeniami swego oprawcy.
Kolejny kopniak. I jeszcze jeden. Znów w głowę.
Chciał umrzeć. Już od dawna. Nawet tego jednak nie był w stanie zrobić. Próbował się powiesić lecz mu to udaremniono. Na jego zgubę. Albowiem, na Wyspie Skazańców śmierć jest błogosławieństwem - wybawieniem, o które można się tylko modlić.
Był w piekle. Wciąż spadał w jego dół, a gdy myślał, że spadł na jego dno i że niżej się nie da - wówczas przebijał się jeszcze niżej i jeszcze niżej, a torturze nie było końca. A najgorsze było to, że wciąż był daleko od śmierci, ponieważ to właśnie życie, w tym miejcu, miało być karą. Najgorszą z możliwych.
Znów kopniak. Silna dłoń chwyciła go za głowę, a palce szarpnęły za włosy. Unoszącą się do ciosu drugą pięść widział jak przez czerwoną mgłę. Po chwili nie widział już nic.
Jego umysł się wycofał gdzieś wgłąb, odciął się, zapadł w jakiś wewnętrzny niebyt. Wszędzie wokół panowała nieprzenikniona ciemność i tylko gdzieś, jakby z oddali dochodziły do niego głuche uderzenia i śmiech brodacza.
Caleb - 22 Kwi 2008 16:45
" />
[size=24px]M[/size]ówią, że jest kilka etapów, przez które się przechodzi. Mówią, że wpierw jest negacja. Niezgoda na rzeczywistość. Potem rzekomo przychodzi wściekła bezsilność, gdy się już rozumie, że inaczej być nie może. Po tym z kolei przychodzą myśli samobójcze. Z resztą nie tylko myśli - próby także. A gdy się przetrwa i to - następuje akceptacja. Bezwarunkowa, pełna akceptacja. Stan odrętwienia, w którym już nic do Ciebie nie dociera. Po prostu siedzisz w kącie.
Wszystko to gówno prawda. U mnie wszystko było inaczej. Od razu popadłem w odrętwienie. W bezradność, ale bez tej wściekłości. Od razu wiedziałem, że nic mi nie pomoże. Od razu wiedziałem, że tak "po prostu" mam przesrane. I nic tego nie zmieni.
Przez pierwszy rok dochodził do tego jeszcze strach. Przed bólem. Przed biciem. Przed torturą.
Czemu jednak się bać, gdy nie ma się już nic do stracenia? Nic materialnego, ani nic niematerialnego - jak na przykład człowieczeństwa. Godności. Także duszy...
Gdy się traci wszystko, gdy zostaje tylko czerń - w pewien sposób stajesz się nieśmiertelny. Niepokonany. Nie można cię już bardziej skrzywdzić, zadać jakiejś kolejnej rany, czy spowodować choć odrobinę więcej bólu.
Taki stan "żywej śmierci" to najlepsze co się może przytrafić w miejscu, do którego trafiłem. Dojście do tego stanu zajęło mi rok. Następnie trwałem w nim szczęśliwie przez kolejne dwa lata. I mógłbym tak dłużej, aż pewnego dnia po prostu bym się nie obudził, aż organizm zwyczajnie przestał pracować. Niewiele by się zmieniło. Pewnie nawet bym nie poczuł tej faktycznej śmierci.
Ale nawet to mi nie wyszło...
Pojawił się bowiem ktoś, kto zadał mi najokrutniejszy cios ze wszystkich, jakie przyjąłem do tej pory. Ktoś, kto wyrwał mnie z błogostanu biernej, powolnej agonii i pchnął w objęcia niewypowiedzianego cierpienia. Ktoś... kto dał mi nadzieję.
Gdy tylko obudził on moje serce i umysł - znienawidziłem go całą ich mocą. Zabiłbym go, gdybym mógł. Po trzech jednak latach tego co przeszedłem, mogłem tylko go słuchać i bezwolnie przyjmować wszystko co on zechciał.
Mój najwiekszy wróg. Mój najgorszy oprawca. Człowiek, który... dał mi nowe życie.
Chociaż nie. Nie "dał". Raczej mi je sprzedał. Albowiem musiałem za nie zapłacić kolejnymi siedemnastoma latami bólu, strachu i pracy, o jakich nie miałem pojęcia, że w ogóle mogą istnieć...
Caleb - 04 Maj 2008 14:36
" />
[size=24px]N[/size]adszedł czas, żebyś umarł... Twoje życie sie skończyło. Dalej nic już nie ma. Straciłeś wszystko. Wszystko, a nawet więcej. Przestałeś być człowiekiem. Nie jesteś też zwierzęciem. Jesteś zupełnie niczym...
Wiem, że mnie słyszysz... Wprawdzie siedzisz tu nieruchomo od kilku dni, czekając, aż twój organizm ostatecznie przestanie pracować. Pewnie, gdybyś miał siłę, spytałbyś mnie kim jestem... Zatem odpowiem - to kim jestem jest bez znaczenia. Tak samo bez znaczenia jest to kim jesteś ty. Nie mniej jednak ja bym się skupił na tym, kim MOŻESZ być...
Obserwuję cię od dawna, właściwie od początku. Tak, wiem, że ty z kolei nigdy nie widziałeś mnie... Ale to akurat nic dziwnego. Nieważne z resztą. Obserwuję cię od trzech lat. Widziałem, jak cię tu wrzucają, jak się szarpiesz i krzyczysz, a potem... jak milkniesz i zamierasz. Widziałem jak dociera do ciebie świadomość twego losu... Choć wtedy nie zdawałeś sobie sprawy nawet w ćwierci tego, co cię tu czeka...
Potem obserwowałem jak stopniowo przestajesz być ludzką istotą, jak wytracasz swoje człowieczeństwo. Jak każde uderzenie twoich kolejnych oprawców wytrząsa z ciebie cząstkę duszy, jedną po drugiej...
Patrzyłem jak szlochasz, jak krwawisz, jak tracisz rozum i stajesz się szaleńcem. Szaleńcem groźnym dla samego siebie... Taak... Widziałem jak drzesz szmaty i skręcasz je ze sobą... Jak zarzucasz sobie ten stryczek na szyję... A potem patrzyłem jak udaremniają ci tę próbę ucieczki. Taak... Ratując ci życie, paradoksalnie wyrządzili ci jeszcze większą krzywdę, prawda?
A potem... kolejne długie miesiące bezsilności, poddania się, rezygnacji, apatii. Wciąż cię tłukli, kaleczyli, ale to już coraz mniej do ciebie docierało. Nadchodził wówczas moment ostatecznej próby. Próby, mającej dowieść, czy przetrwasz - w sensie biologicznym, to znaczy czy umrzesz, czy może jednak wciąż będziesz oddychał... Nieważne w jakim stanie.
I tak oto przyszedł czas na tę rozmowę... Przez te trzy lata tutaj, straciłeś rozum, duszę, straciłeś nawet własne ciało - nie masz nic, nad niczym nie panujesz. Nawet najgorszy żebrak ma więcej władzy nad swoim życiem niż ty. Świat mógłby się skończyć i zacząć na nowo kilka razy, a ty byłbyś tutaj, odcięty od niego, od życia, od wszystkiego. Jesteś tak żałosny, że nawet twoi oprawcy przestali cię męczyć. Przestałeś istniec nawet dla nich. Przestałeś istnieć dla wszystkich. Poza mną... Taak... Dla mnie dopiero zaczynasz istnieć...
W tym przypadku nie można otworzyć nowych drzwi, nie zamknąwszy za sobą poprzednich. Nie można być dwoma istotami naraz. Wpierw jedna musi umrzeć, by druga mogła się narodzić. No więc... Nadszedł czas, byś umarł, chłopcze...
... a potem znów się narodził. Lecz to będzie dopiero początek... Nawet po tym jednak, wciąż będziesz nikim. Cyrkumstancje... to znaczy warunki - nie ulegają zmianie. Ja przejmuję władzę nad twoim życiem, sercem, ciałem i umysłem... Należą do mnie, albowiem ty nie masz już żadnych praw do niczego... Zatem, jak powiedziałem, warunki się nie zmieniają. Zmienia się natomiast droga. Zmienia się kierunek. Spadłeś na samo dno - ostateczne dno. Niżej się już nie da. Dlatego też... teraz pora się od dna odbić. Ty byś pewnie na nim został. Ale ja nie pozwalam. Należysz do mnie i ja decyduję o twoim losie.
A kiedyś... Może... Ewentualnie... W dalekiej przyszłości... Jeżeli przetrwasz... Jeżeli osiągniesz to co zamierzam... Wtedy będę mógł oddać ci twoje życie. Znów będziesz decydował. Znów będziesz człowiekiem. Innym. Nowym. Jednakże, cień przeszłości będzie nad tobą wisiał zawsze... Lecz tylko od ciebie będzie zależało, czy się w ten cień cofniesz...
A skoro już mowa o cieniach...
Na początek, zdaj sobie sprawę z jednego - świat cię odrzucił. To co znałeś do tej pory, teraz nie istnieje. Nie ma norm, zasad, reguł, które byś znał. Na nic zdadzą ci się instynkty, przyzwyczajenia, odruchy... Zaczynasz od zera. Od samego początku, a może i nawet jeszcze dalej. Żeby zacząć nowe życie, musisz wpierw stać się człowiekiem, a nie trwać jak rozkładające się ścierwo pod ścianą...
Wstawaj... Spójrz na mnie... Wstań... Wstawaj, do cholery!
Taak... dobrze... Możesz się oprzeć o ścianę... Stój tak... Spójrz na mnie... Pewnie nie widzisz za dobrze, ale to przejdzie... Teraz podnieś ręce i spójrz na nie... Widzisz? To właśnie twoje dłonie - podstawowe narzędzie, o którym pewnie zapomniałeś, że masz... To dzięki dłoniom potrafimy zmieniać świat, tworzyć go, przerabiać...
No, już, opuść je... Spójrz na mnie. Chodź... Podejdź do mnie... Śmiało. Użyj nóg. O nich też zapomniałeś, że istnieją, prawda? Ale to właśnie nogi odróżniają nas od głazów, czy drzew - unieruchomionych i trwających niezmiennie w czasie... No... Postąp krok... Taak... Dobrze... Jeszcze jeden... Ostroż... Szlag! Wstawaj natychmiast! Masz być człowiekiem - a człowiek chodzi! Wstawaj w tej chwili i idź dalej... Tak... Wstawaj... Dobrze...
Teraz idziemy... Czas ożywić twój organizm. Organizm musi działać, przetwarzać materię, wytwarzać energię. Musi jeść... I nie waż się więcej przewracać po drodze.
- Kim... ty... jesteś? - odezwał się słabym głosem, idący chwiejnie chłopak.
- Mówiłem, że to bez znaczenia... - Postać w zniszczonym, postrzępionym habicie oraz kapturze zatrzymała się i spojrzała na wlokący sie za nią strzęp chłopaka - Jednakże... Od dziś, możesz mnie nazywać Mistrzem...
Caleb - 08 Cze 2008 14:26
" />Chodź do nas... Chodź do nas... Chodź... Chodź... Chodź...
- Zapomnij wszystko co wiesz, chłopcze... Zacznij od początku.
Strach. Ciemność. Zimno.
- Świat, który znałeś odrzucił cię, chłopcze... Nie ma cię dla niego. Pora więc iść... gdzie indziej...
Chodź do nas... Chodź do nas...
[size=24px]C[/size]hciał uciec, lecz nie miał dokąd. Wciśnięty plecami w jedyny kąt, gdzie dochodziło choć trochę światła, nie mógł już się nigdzie ruszyć. Mógł tylko patrzeć... i się bać.
Szły po niego.
Zacisnął załzawione oczy i złapał się rękami za głowę. Szepty stopniowo narastały. Nagle targnał nim silny dreszcz... Zimno. W pomieszczeniu nagle zrobiło się przeraźliwie zimno.
Miały go.
Nie wiedział czy śni. Nie wiedział czy żyje. Ani w fantazji, ani w rzeczywistości, nic z tego co się teraz działo nie mogło być prawdziwe i tak przerażające... Nigdy nie bał się tak jak w tej chwili. Każda jego cząstka wprost ocierała się o chory obłęd...
Wpychał się plecami jeszcze mocniej w ścianę, choć w swej rozpaczy wiedział, że nie ucieknie. Szepty były coraz bliżej. Zimno narastało. A jedyny snop światła jaki wpadał przez kratę do lochu.... nagle zgasł...
Zewsząd ogarnęły go ciemności. Czuł sie przez nie osaczony. Czuł jak mrok wyciąga po niego swoje ręce... Wyraźnie widział kształty przesywające się po ścianach... choć w pomieszczeniu nie mogło być nikogo poza nim.
Poczuł na ramieniu dotyk.
Wrzasnął. Wrzasnął histerycznie. Szaleńczo.
Nie było nikogo. Nikogo.
Choć do nas...
Wrzask ugrzązł mu w gardle.
Przed nim stał Mistrz... Szara, postrzępiona toga i głęboki kaptur zdawały się nie być zwykłym ubraniem... tylko żywą materią... Poły togi poruszały się jak na wietrze, choć w lochu nie mogło być wiatru... Spod kaptura, tam gdzie powinna być twarz, znajdowała się straszliwa, surrealistyczna, czarna pustka...
Mistrz wyciągnął do niego rękę... a wokół niej wiły się podłużne, cimne kształty, niczym węże... Oplatały nie tylko rękę, ale całą sylwetkę Mistrza. A teraz pełzły po ziemi w kierunku sparaliżowanego tym horrorem chłopaka w kącie...
Chodź... Chodź... Chodź...
Coś dotknęło jego ręki. Coś się otarło o stopę. Coś... Coś weszło mu za kołnierz!
Wrzask. Nieludzki wrzask. Wrzask zarzynanego zwierzęcia. Wrzask na cały loch... na wszystkie korytrze i cele... Wrzask jeżący włosy każdemu, kto go usłyszał...
I nagle cisza.
Cisza. Pustka. Samotność.
Mrok.
Wszechogarniający mrok. Mrok tak gęsty, jak mgła, przez którą można się przedzierać, niczym przez pajęcznę...
Szepty ustały. Właściwie to wszystko ustało. Ani jednego dźwięku. Ekstremum ciszy.
Nicość. Niebyt.
Śmierć?
Nie... To nie śmierć. Choć coś bardzo jej bliskiego...
Jeden krok. Drugi. Wyciągnięta naprzód ręka zanurza się w otaczającej czerni...
I nagle blask! Oślepiające światło!
Ból! Szok! Hałas! Odgłosy całego świata zlewają się w jedno i wwiercają się prosto w umysł...
Uderzenie.
Chłopak otworzył oczy. Znajdował się znów w lochu. Był zlany zimnym potem. Całego jego ciało było wręcz sparaliżowane bólem każdego poszczególnego mięśnia.
Podniósł słaby wzrok i zobaczył stojącego nad nim Mistrza. Nie widział go wyraźnie. Lecz usłyszał jego szepczący głos...
- Witaj wśród Cieni...
Caleb - 27 Cze 2008 00:25
" />Tłusty brodacz się zdziwił.
- To ten jeszcze dycha? - wskazał brudnym paluchem swym kompanom na siedzącego pod ścianą chłopaka.
Chłopak, a może i mężczyzna już, był brudny - jak wszyscy na Wyspie. Był wymięty, obszarpany, wyglądający na wykończonego zarówno fizycznie jak i psychicznie. Siedział sztywno pod kamienną ścianą, obejmując kolana wychudzonymi rękami. Oczy miał schorowane, lecz spojrzenie jego... było inne niż zazwyczaj się spotyka. Na Wyspie spojrzenia dzielą się tylko na dwa rodzaje - martwe i szalone. Martwym spojrzeniem cechowała się wiekszość skazańców - ta, która postanowiła po prostu siedzieć w kącie i ewentualnie umrzeć.
Szalonym spojrzeniem natomiast charakteryzowali się ci, którym na Wyspie było lepiej niż gdziekolwiek indziej... Ci, którzy dla zabawy torturowali i zabijali słabszych od siebie... Ci którzy z prawdziwą ulgą i radościa odrzucili człowieczeństwo, na korzyść totalnego zezwierzęcenia...
Osobnik, na którego wskazywał w tym momencie brodacz, spoglądał natomiast spokojnie. Nie martwo, nie obojętnie, po prostu spokojnie i, co gorsza, całkiem żywo jak na mieszkańca Wyspy.
- Złamię go na pół... - zawarczał jeden z kumpli Brodacza, przełamując głośno kostki.
- O nie... - mruknał Brodacz, uśmiechając się jadowicie - Ten od zawsze był mój... I to ja się nim zajmę...
Po tych słowach ruszył do chłopaka wolnym krokiem, już radując się na myśl o tym, co zaraz miało nastąpić. Chłopak obrócił głowę i spojrzał na zbliżającego się zarośniętego grubasa. Spojrzał bez lęku, bez paniki. Spojrzał spokojnie. Brodacz nie był zadowolony - strach u ofiary dodatkowo go nakręcał, stymulował jego spaczony umysł. Nie przejmował się jednak. "Strach jeszcze przyjdzie" pomyślał sobie.
Krótki zamach - szybki cios.
Chłopak dostał mocno otwartą dłonią w twarz i przewrócił sie na plecy. Zanim zdążył się zaadaptować do nowej sytuacji, otrzymał silny kopniak w brzuch. Jeknął. Podniósł spojrzenie na napastnika. Spokojne spojrzenie. Spojrzenie, które rozjuszyło brodatego.
Kopniak. Kopniak. Kopniak.
Złapanie za włosy. Uderzenie.
Krople krwi spadły na ziemię.
- Jesteś mój! - wrzasnął Brodacz - Słyszysz mnie, gnoju? Należysz do mnie!
- Ahh... i tu się mylisz, grubasku... - rozległ się nagle czyiś mrukliwy, lecz dobrze słyszalny głos.
Brodacz w pierwszej chwili nie zrozumiał co się dzieje. Czując dziwny powiew zimnego powietrza na plecach, odwrócił się wolno i spostrzegł stojącą przed nim wysoką, groteskową postać w postrzępionej todze i głębokim kapturze skrywającym twarz.
Pierwotny instynkt bił na alarm - "coś jest nie tak", "zagrożenie", "odwrót, odwrót"! Jednak dalej za dziwną postacią stali jego ludzie i patrzyli ciekawie, wyczekująco, podnieceni niezwykłą sytuacją, gdy ktoś się sprzeciwia ich hersztowi. I tak oto, ostrzegający przed niebezpieczeństwem instynkt musiał ustąpić pola ambicji, emocjom i nieskończonej głupocie...
Gruby warknął coś niezrozumiale i wyciągnął rękę by odepchnąć zakapturzonego... Wtem poczuł jak coś zaciska się na jego dłoni. Usłyszał chrupnięcie. A po chwili własny wrzask.
Jego wykręcona nienaturalnie ręka zaczęła błyskawicznie drętwieć od bólu i tego dziwnego chłodu. On sam zorientował się po chwili, że znajduje się na kolanach. Postać w postrzępionym habicie trzymała jego rękę w uścisku twardym i nienaruszalnym, niczym metalowe obcęgi.
Kątem oka widział jak jego kompani stoją jak wryci, zbyt zaskoczeni, by reagować. Następnie znów usłyszał głos spod kaptura, który teraz nachylił się do niego...
- Chłopak nie należy do ciebie, prosiaczku... Jest bowiem moją własnością... I to ja decyduję o tym, co się z nim dzieje... Ty natomiast nie masz żadnych praw... Jesteś tylko ścierwem, które uprzykrza innym życie samą istotą swego jestestwa...
Przerażony brodacz nie rozumiał co się dzieje. Wiedział tylko, że się panicznie boi. Spojrzał tam, gdzie spodziewał się ujrzeć twarz swego zupełnie nieoczekiwanego oprawcy. Nie zobaczył jej jednak, jedynie mroczną pustkę pod kapturem... Poczuł się dokładnie tak jakby stał na skraju przepaści i spoglądał w bezdenną otchłań... I poczuł też, że ta otchłań spogląda na niego. Poczuł na sobie spojrzenie. Złe spojrzenie czegoś, czego nigdy nie chciał spotkać... Czegoś, o czym nigdy nie myślał i czego się do tej pory nie bał... Ale teraz bał się. Bardzo się bał. I słusznie. Albowiem czuł, że to patrzy na niego sama śmierć...
Chciał krzyknąć, lecz nie miał władzy nad swoim głosem, podobnie jak i całym ciałem. Wszystko tonęło w przeraźliwym zimnie i paraliżującym strachu.
- Jesteś obrazą dla wszystkiego co żywe... - odezwała się znów czarna pustka spod postrzępionego kaptura - Jesteś zgniłym śmieciem, nie wartym nawet Wyspy Skazańców... Nie potrafię cię znieść.
Chrupnięcie. Pękniecie.
Wrzask. Gardłowy wrzask pełen nieopisywalnego bólu i jednocześnie żałosnej bezsilności.
Oto tłusty brodacz, od lat szerzący na wyspie terror, teraz wije się na ziemi, a z jego łokcia wystaje biała kość i wylewa się krew...
Szok. Bezkresny szok. Spojrzeniem szukał pomocy. Lecz nie dojrzał nawet swych dotychczasowych kompanów. Oni posłuchali pierwotnego instynktu. I uciekli.On natomiast poczuł, jak lodowaty chwyt zaciska się na jego kostce.
Chrupnięcie. Wrzask.
Nowa fala wrzasku. Kolejne stadium agonii...
Przez łzy zdołał zobaczyć jedynie zarys stojącej nad nim postaci. Przez swój wrzask ledwo dosłyszał jej głos.
- Podejdź tu, mój uczniu... Spójrz na niego. Oto jest ciało. Skóra, kości, mięśnie, ścięgna... Wszystko połączone w taki sposób, by działało... Nie trzeba robić zupełnie nic, żeby działało poprawnie. Sam akt narodzin sprawia, że ciało funkcjonuje. Trzeba natomiast coś już zrobić, by działać przestało... By jedno nie pasowało tam do drugiego... Spójrz, widzisz? Tutaj... i tam... to już nie działa. Teraz spójrz na to... Widzisz? Dobrze... A teraz to zepsuj...
Tłusty brodacz był przerażony. Zdezorientowany. Nie wiedział, ani nie rozumiał tego co się działo. Czuł jedynie potworny ból w łokciu i kostce...
Poczuł też, że cały dygocze i się poci...
Poczuł, że jego pęchęrz nie wytrzymał i zalał jego obdarte spodnie uczuciem ciepła...
Poczuł, że ktoś ujmuje sztywnymi palcami jego spuchniętą już od krzyku krtań...
Poczuł gwałtowne szarpnięcie i falę nagłego bólu...
A potem nie czuł już nic...