Ehh koleny wyżal kolejnego gościa z kolejnymi problemami ;)
executor - 15 paź 2010, o 19:17
Ehh przyszła pora żebym i ja się wyżalił. W sumie to nie mam bladego pojęcia od czego zająć, opisanie mojego życia, moich problemów i przemyśleń zajęło by mi chyba z tydzień zapychając cały miesięczny limit na transfer tego serwera.
No więc mam skończone 18 lat, i od prawie 4 lat egzystuje pomiędzy życiem a śmiercią. Nie widzę żadnego sensu w życiu (po co robić cokolwiek skoro w chwili śmierci wszyscy ludzie stają się sobie równi? Niezależnie co tam jest dalej, milioner truposz = bezdomny truposz). Jestem introwertykiem,, nieśmiały, aspołeczny z kompleksem niższości, z fobią społeczna i stanem depresyjnym trwającym ponad 3,5roku. Na enneagramie wyszło mi że jestem typem osobowości 5w4 (Introwertyk, myśliciel, bezstronny obserwator trzymający ludzi na dystans i chowający głęboko emocje) i w pełni się z tym wszystkim zgadzam. Nie będę opisywać mojego nudnego życia, spróbuje zmieścić najważniejsze rzeczy w jak najmniejszej liczbie znaków.
Po prostu nie ogarniam już życia, nie mam bladego pojęcia o co w nim chodzi, jak "grać" w tą grę żeby wygrać albo chociaż tylko przejść. Mimo ponad 18 lat nie ma ani jednej rzeczy z której mógłbym być dumny, narzekam na samotność, ilość osób z którymi utrzymuje kontakt w realu (poza szkołą) mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Pierwsze moje "doły" jakie pamiętam miały miejsce gdzieś w 2 klasie gimnazjum (wycieczki gdzie czas spędzałem raczej z dala od grupy, mając za towarzystwo tylko moje myśli i łzy), od tamtej pory jestem zamknięty w sobie, spędzam czas w domu, czuje się bezsilny itp itd (wszystko to samo co i pewnie Wy macie). Na początku starałem się z tym walczyć, ale siedzenie samemu na ławce szybko się znudziło i znalazłem idealny zabijacz czasu - komputer. Powiem szczerze - spędzałem przy tym pudle mnóstwo czasu, wierzyłem że niczego lepszego nie ma. Jeszcze rok temu miałem jakieś pasje i plany na przyszłość, były inne rzeczy które sprawiały mi przyjemność, ale jakoś od lata br. (czerwiec) dosłownie wszystko przestało mnie nudzić i interesować, nawet już granie na komputerze przestało mnie cieszyć. Wakacje miałem okropne, siedziałem dużo w domu, najbardziej uderzyły mnie moje 18naste urodziny. Prócz rodziny życzenia od aż 2 osób, z momentem odebrania dowodu zaczął się mój prawdziwy egzystencjalny koszmar. Stwierdziłem że całe dzieciństwo mi odeszło wpizdu a totalnie niczego nie zrobiłem. Od uzależniłem się od tej prądożernej maszyny ale okazało się że jednak nie potrafię zmienić sam swojego życia, jestem dosłownie przykuty do dna. I powiem szczerze - nie pamiętam już jak długo gnębią mnie myśli samobójcze, wiem że długo (tak solidnie dają się we znaku już jakiś 4-5 miesiąc).
W czerwcu Bóg chyba częściowo odpowiedział na moje modlitwy, poznałem pewną osobę. Znalazła mnie dzięki mojemu innemu internetowemu wyżalowi który miał miejsce 2 lata wcześnie. Się okazało że to osoba płci przeciwnej, starsza (o 5 lat), także z problemami psychicznymi i mieszkająca dosłownie 500metrów ode mnie. Jakoś czerwiec-lipiec mało rozmawialiśmy (głównie przez gadu) i tak nagle w sierpniu zaczęliśmy rozmawiać dzień w dzień. Zaufała mi, otwarła się przede mną, ja się otwarłem przed nią. Zacząłem patrzyć w tą znajomość z nadzieją. Spotkaliśmy się w weekend 05.09 (czyli jednak trochę późno ), do tej pory spotkaliśmy się w realu może ze 8 razy (tendencja spadkowa ), 3-4razy w tygodniu gadamy na gg. Ogólnie ta osoba sama zakończyła niedawno psychoterapię i mnie zachęca. Dzisiaj się okazało że ta osoba nie jest taka jak myślałem. Okazało się że jest imprezowiczką nie potrafiącą sobie wyobrazić weekendu bez imprezy w klubie (ale tylko pomiędzy jej "epizodami depresyjnymi") lubiącą przelotne romanse. Trochę mnie to zaniepokoiło bo myślałem że jest taką "Szarą myszką" czyli człowiekiem jaki mi jest potrzebny - pomyślałem że z czasem zyskam w jej oczach rangę "przyjaciel". W ogóle wydaje mi się że jakby patrzyła na mnie trochę z góry, i mimo iż powierzyła mi najbardziej bolesne wspomnienia swojego życia to wydaje mi się że nie jestem dla niej nikim ważnym (gdy w realu się jej z czegoś poważnego wyżaliłem to nie widziałem żadnej reakcji na twarzy - gdy jej prosto w oczy powiedziałem że chce się zabić to tylko "wymusiłem" jedno spotkanie więcej)
Dzisiaj oficjalnie mówię, że udało mi się ukatrupić jedyną rzecz jaka mnie tak na dobrą sprawę tutaj trzymała (mówiąc metaforycznie - ta znajoma pokazała mi jak to zrobić - naprowadziła mnie na to), mówiąc jaśniej chodzi mi o nadzieję. Nadzieję na lepsze jutro, że wreszcie kiedyś wyjdę do ludzi i chociaż raz w życiu użyje słów "jestem szczęśliwy". Jedyna rzecz która dosłownie jak gówno na bucie trzymała się mnie i nie chciała puścić (już dawno zdiagnozowałem że to właśnie nadzieja nie pozwala mi stąd odejść). Chodzi o to że introwertycy mają w ogóle przesrane w życiu i póki nie polubię "imprez" to nie mam szans na spotkanie kogoś w życiu. Osobiście uważam że szukanie drugiej połówki na imprezach to jakiś żart (bo skąd pewność że taka osoba zawierająca bez kłopotu znajomości nie będzie dalej "imprezowała" po wiązaniu ze mną?), wolałbym się związać z "szarą myszką" niż imprezowiczką która nie wyobraża sobie piątku bez %%% i klubu, a szare myszki nigdzie nie wychodzą więc szanse na spotkanie takiej osoby są bliskie zera. Ta znajoma stwierdziła (to samo wcześniej sam twierdziłem, ale miałem nadzieje że to tylko przez moją niską samoocenę) że "nie będę odstępował swojej drugiej połówki na krok, będę jak kula u nogi i prędzej czy później taka osoba ucieknie przede mną z obawy że braknie jej powietrza i ze strachu przed moją chorobliwą zazdrością". Zabolały mnie te słowa, chociaż cenię sobie szczerość. Dodając do tego fakt, że sam jakiś tydzień temu stwierdziłem że z obiektywnego punktu widzenia nie jestem w stanie już odczuwać miłości (stwierdziłem że zmuszę się do pokochania każdego kto mnie pokocha, a to już chyba niewiele ma wspólnego z prawdziwą miłością) i że w ogóle chyba nigdy się z nikim nie zwiąże (bo tak z premedytacją zniszczyć komuś życie to musiałbym byś skurwielem), to wychodzi na to że nie mam podstaw żeby dłużej egzystować.
I tak jak już bardzo długo moją ostatnią myślą dnia jest "nie chce się już obudzić" a pierwszą "chce iść już spać", po prostu czuje że nigdy nic dobrego już mnie nie spotka. Jakieś 3 miesiące temu zawarłem pakt z Bogiem że jak do matury nie zmieni mojego życia to ... no to już sami wiecie co, bo jeżeli moje przyszłe wakacje (najdłuższe w życiu - Maj-Wrzesień) będą chociaż w połowie tak do dupy jak ostatnie to po prostu nie wytrzymam (tak marnować najlepsze lata życia ;( )! Ogólnie jeszcze nie jestem w 100% pewien (nie byłem), taka decyzja jest strasznie trudna. Myślałem że łatwiej byłoby rzucić kośćmi (parzyste - lina, nieparzyste - nudna i szara egzystencja w 4 ścianach) bo nadzieja jednak trzymała mnie na dystans od decyzji 100% sznur, a teraz jak się jej pozbyłem (Z premedytacją, szyderczym uśmiechem i wielką ulgą) to jestem bliżej decyzji niż kiedykolwiek. Jeżeli wybiorę zostać tutaj: Moje rokowania na przyszłość to wieczny smutek, zamknięcie w sobie, zero przyjaciół i miłości, na pewno nie dostane się na dobre studia, będę zarabiał max 2.000, na 100% zostanę alkoholikiem (już teraz to widzę!) i być może wsiądę za kółko po %%% i zrobię więcej szkód niż jakbym skoczył w tym roku z 10 piętra. Dodając do tego że za niedługo mam maturę i nie mam w ogóle motywacji do życia, muszę decyzje podjąć względnie szybko (co będzie jak wybiorę jednak jakimś cudem życie a już za późno na naukę będzie?).
Ooo, brawo, nie sądziłem że ktoś dojdzie do końca tego bezsensownego zlepku moich chorych myśli. Dziękuję za cierpliwość.
W nagrodę dostaniesz mój numer gadu-gadu i jak będziesz chciał ze mną pogadać to możesz napisać:
687338
Ps. Sorry za błędy, pisałem pod wpływem emocji
executor - 18 paź 2010, o 18:21
Ehh i co, nikt tego nie przeczyta? Nikt nic nie napisze? Boicie się że pogorszycie mi stan? Jego akurat nie da się bardziej pogorszyć!
wluczykij013 - 22 paź 2010, o 21:13
ponoć zawsze może być gorzej...zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ilemaszlat.htw.pl
executor - 15 paź 2010, o 19:17
Ehh przyszła pora żebym i ja się wyżalił. W sumie to nie mam bladego pojęcia od czego zająć, opisanie mojego życia, moich problemów i przemyśleń zajęło by mi chyba z tydzień zapychając cały miesięczny limit na transfer tego serwera.
No więc mam skończone 18 lat, i od prawie 4 lat egzystuje pomiędzy życiem a śmiercią. Nie widzę żadnego sensu w życiu (po co robić cokolwiek skoro w chwili śmierci wszyscy ludzie stają się sobie równi? Niezależnie co tam jest dalej, milioner truposz = bezdomny truposz). Jestem introwertykiem,, nieśmiały, aspołeczny z kompleksem niższości, z fobią społeczna i stanem depresyjnym trwającym ponad 3,5roku. Na enneagramie wyszło mi że jestem typem osobowości 5w4 (Introwertyk, myśliciel, bezstronny obserwator trzymający ludzi na dystans i chowający głęboko emocje) i w pełni się z tym wszystkim zgadzam. Nie będę opisywać mojego nudnego życia, spróbuje zmieścić najważniejsze rzeczy w jak najmniejszej liczbie znaków.
Po prostu nie ogarniam już życia, nie mam bladego pojęcia o co w nim chodzi, jak "grać" w tą grę żeby wygrać albo chociaż tylko przejść. Mimo ponad 18 lat nie ma ani jednej rzeczy z której mógłbym być dumny, narzekam na samotność, ilość osób z którymi utrzymuje kontakt w realu (poza szkołą) mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Pierwsze moje "doły" jakie pamiętam miały miejsce gdzieś w 2 klasie gimnazjum (wycieczki gdzie czas spędzałem raczej z dala od grupy, mając za towarzystwo tylko moje myśli i łzy), od tamtej pory jestem zamknięty w sobie, spędzam czas w domu, czuje się bezsilny itp itd (wszystko to samo co i pewnie Wy macie). Na początku starałem się z tym walczyć, ale siedzenie samemu na ławce szybko się znudziło i znalazłem idealny zabijacz czasu - komputer. Powiem szczerze - spędzałem przy tym pudle mnóstwo czasu, wierzyłem że niczego lepszego nie ma. Jeszcze rok temu miałem jakieś pasje i plany na przyszłość, były inne rzeczy które sprawiały mi przyjemność, ale jakoś od lata br. (czerwiec) dosłownie wszystko przestało mnie nudzić i interesować, nawet już granie na komputerze przestało mnie cieszyć. Wakacje miałem okropne, siedziałem dużo w domu, najbardziej uderzyły mnie moje 18naste urodziny. Prócz rodziny życzenia od aż 2 osób, z momentem odebrania dowodu zaczął się mój prawdziwy egzystencjalny koszmar. Stwierdziłem że całe dzieciństwo mi odeszło wpizdu a totalnie niczego nie zrobiłem. Od uzależniłem się od tej prądożernej maszyny ale okazało się że jednak nie potrafię zmienić sam swojego życia, jestem dosłownie przykuty do dna. I powiem szczerze - nie pamiętam już jak długo gnębią mnie myśli samobójcze, wiem że długo (tak solidnie dają się we znaku już jakiś 4-5 miesiąc).
W czerwcu Bóg chyba częściowo odpowiedział na moje modlitwy, poznałem pewną osobę. Znalazła mnie dzięki mojemu innemu internetowemu wyżalowi który miał miejsce 2 lata wcześnie. Się okazało że to osoba płci przeciwnej, starsza (o 5 lat), także z problemami psychicznymi i mieszkająca dosłownie 500metrów ode mnie. Jakoś czerwiec-lipiec mało rozmawialiśmy (głównie przez gadu) i tak nagle w sierpniu zaczęliśmy rozmawiać dzień w dzień. Zaufała mi, otwarła się przede mną, ja się otwarłem przed nią. Zacząłem patrzyć w tą znajomość z nadzieją. Spotkaliśmy się w weekend 05.09 (czyli jednak trochę późno ), do tej pory spotkaliśmy się w realu może ze 8 razy (tendencja spadkowa ), 3-4razy w tygodniu gadamy na gg. Ogólnie ta osoba sama zakończyła niedawno psychoterapię i mnie zachęca. Dzisiaj się okazało że ta osoba nie jest taka jak myślałem. Okazało się że jest imprezowiczką nie potrafiącą sobie wyobrazić weekendu bez imprezy w klubie (ale tylko pomiędzy jej "epizodami depresyjnymi") lubiącą przelotne romanse. Trochę mnie to zaniepokoiło bo myślałem że jest taką "Szarą myszką" czyli człowiekiem jaki mi jest potrzebny - pomyślałem że z czasem zyskam w jej oczach rangę "przyjaciel". W ogóle wydaje mi się że jakby patrzyła na mnie trochę z góry, i mimo iż powierzyła mi najbardziej bolesne wspomnienia swojego życia to wydaje mi się że nie jestem dla niej nikim ważnym (gdy w realu się jej z czegoś poważnego wyżaliłem to nie widziałem żadnej reakcji na twarzy - gdy jej prosto w oczy powiedziałem że chce się zabić to tylko "wymusiłem" jedno spotkanie więcej)
Dzisiaj oficjalnie mówię, że udało mi się ukatrupić jedyną rzecz jaka mnie tak na dobrą sprawę tutaj trzymała (mówiąc metaforycznie - ta znajoma pokazała mi jak to zrobić - naprowadziła mnie na to), mówiąc jaśniej chodzi mi o nadzieję. Nadzieję na lepsze jutro, że wreszcie kiedyś wyjdę do ludzi i chociaż raz w życiu użyje słów "jestem szczęśliwy". Jedyna rzecz która dosłownie jak gówno na bucie trzymała się mnie i nie chciała puścić (już dawno zdiagnozowałem że to właśnie nadzieja nie pozwala mi stąd odejść). Chodzi o to że introwertycy mają w ogóle przesrane w życiu i póki nie polubię "imprez" to nie mam szans na spotkanie kogoś w życiu. Osobiście uważam że szukanie drugiej połówki na imprezach to jakiś żart (bo skąd pewność że taka osoba zawierająca bez kłopotu znajomości nie będzie dalej "imprezowała" po wiązaniu ze mną?), wolałbym się związać z "szarą myszką" niż imprezowiczką która nie wyobraża sobie piątku bez %%% i klubu, a szare myszki nigdzie nie wychodzą więc szanse na spotkanie takiej osoby są bliskie zera. Ta znajoma stwierdziła (to samo wcześniej sam twierdziłem, ale miałem nadzieje że to tylko przez moją niską samoocenę) że "nie będę odstępował swojej drugiej połówki na krok, będę jak kula u nogi i prędzej czy później taka osoba ucieknie przede mną z obawy że braknie jej powietrza i ze strachu przed moją chorobliwą zazdrością". Zabolały mnie te słowa, chociaż cenię sobie szczerość. Dodając do tego fakt, że sam jakiś tydzień temu stwierdziłem że z obiektywnego punktu widzenia nie jestem w stanie już odczuwać miłości (stwierdziłem że zmuszę się do pokochania każdego kto mnie pokocha, a to już chyba niewiele ma wspólnego z prawdziwą miłością) i że w ogóle chyba nigdy się z nikim nie zwiąże (bo tak z premedytacją zniszczyć komuś życie to musiałbym byś skurwielem), to wychodzi na to że nie mam podstaw żeby dłużej egzystować.
I tak jak już bardzo długo moją ostatnią myślą dnia jest "nie chce się już obudzić" a pierwszą "chce iść już spać", po prostu czuje że nigdy nic dobrego już mnie nie spotka. Jakieś 3 miesiące temu zawarłem pakt z Bogiem że jak do matury nie zmieni mojego życia to ... no to już sami wiecie co, bo jeżeli moje przyszłe wakacje (najdłuższe w życiu - Maj-Wrzesień) będą chociaż w połowie tak do dupy jak ostatnie to po prostu nie wytrzymam (tak marnować najlepsze lata życia ;( )! Ogólnie jeszcze nie jestem w 100% pewien (nie byłem), taka decyzja jest strasznie trudna. Myślałem że łatwiej byłoby rzucić kośćmi (parzyste - lina, nieparzyste - nudna i szara egzystencja w 4 ścianach) bo nadzieja jednak trzymała mnie na dystans od decyzji 100% sznur, a teraz jak się jej pozbyłem (Z premedytacją, szyderczym uśmiechem i wielką ulgą) to jestem bliżej decyzji niż kiedykolwiek. Jeżeli wybiorę zostać tutaj: Moje rokowania na przyszłość to wieczny smutek, zamknięcie w sobie, zero przyjaciół i miłości, na pewno nie dostane się na dobre studia, będę zarabiał max 2.000, na 100% zostanę alkoholikiem (już teraz to widzę!) i być może wsiądę za kółko po %%% i zrobię więcej szkód niż jakbym skoczył w tym roku z 10 piętra. Dodając do tego że za niedługo mam maturę i nie mam w ogóle motywacji do życia, muszę decyzje podjąć względnie szybko (co będzie jak wybiorę jednak jakimś cudem życie a już za późno na naukę będzie?).
Ooo, brawo, nie sądziłem że ktoś dojdzie do końca tego bezsensownego zlepku moich chorych myśli. Dziękuję za cierpliwość.
W nagrodę dostaniesz mój numer gadu-gadu i jak będziesz chciał ze mną pogadać to możesz napisać:
687338
Ps. Sorry za błędy, pisałem pod wpływem emocji
executor - 18 paź 2010, o 18:21
Ehh i co, nikt tego nie przeczyta? Nikt nic nie napisze? Boicie się że pogorszycie mi stan? Jego akurat nie da się bardziej pogorszyć!
wluczykij013 - 22 paź 2010, o 21:13
ponoć zawsze może być gorzej...