Mor "Kolor"
exepher - 14 Sie 2010 03:58
" />Oślepiający promień słońca wdziera się do pokoju. Skurczybyk mógł sobie wybrać inny cel - flakon ze świeżymi tulipanami, któremu nadałby zresztą szlachetnej, złocistej barwy; szafkę, obraz wiszący na ścianie, któremu daleko do zakwalifikowania go do sztuki; świeżo zmytą podłogę... Ale nie, lepiej było zrobić wszystko, aby uczynić początek skacowanego dnia jeszcze cięższym.
Kac!
Podłoga świeżo zmyta. Nie przypominam sobie, abym zmusił kogoś do tego... upity jak szpadel, lecz bez dodatkowych rewelacji.
Upity jak szpadel. Mucha. Jej bzyczenie przepuszczone przez pryzmat niewesołego stanu ogarniającego mój byt brzmi niczym tętent stóp hordy tępych orków ścigających dziką świnię z gromkim okrzykiem na ustach: "Moje być!". Są w zmowie. Mucha. Promyk.
Psia mać. Gdzie jestem? Rozgląda się po pokoju. Pokój jak pokój. Z dołu zalatuje dziczyzną. Karczma. Wciągam łapczywie powietrze. Bez dwóch zdań karczma. Czas wyrwać się z osaczenia, opuścić dogorywalnię... Wczoraj polał się spirytus. Na owocach leśnych. Brrr... Czuć w powietrzu. Może otworzyć okno? Nie. Role się odwróciły. Promyk i mucha. Niech się męczą w tych oparach. Na pohybel.
Schodzę na dół. Czysto, schludnie, przyjemnie. Kelnerka. Ah... dobrze być mężczyzną. Pytam jej. Odpowiada: "Port Nyanzaru". Nie warto cytować pytanie. Nie pierwszy i nie ostatni raz je usłyszy. Z resztą ona o tym wie. Kiedy mnie dostrzegła, już wiedziała o co zapytam. Profesjonalizm. Zostawię jej napiwek... Chwila. Energicznie przeszukuję sakwy, wypieram piętnującą obecność kaca ze świadomości... Wypieram? Do kurwy nędzy, mam ważniejszy problem! Mam! Mam puste sakwy.
Wychodzę przed karczmę. Spokojny placyk, parę strażników, stragany, mieszczuchy, miejscowi. Siadam przy najbliższym stoliku. Bez sakwy. Na szczęście mam rapier, sztylet, zbroję. Na co ja to wymieniam? Nie mam. Są tam, o. Na straganie. Domyślam się scenariusza.
Chlanie. Stop. Puste sakwy. Chęć chlania. Stop. Puste sakwy! Pijacka zaradność. Rapier! Sztylet! Zbroja! Znowu wymieniam. Po co. Przecież wystarczy, że przejdę się na stragan. Tam je znajdę. Po mocno zawyżonej cenie. Po co wymieniać.
A ja mam puste sakwyyy...
Się narąbał. Sprzedał ekwipunek. Nie był w tym miejscu nigdy wcześniej. Dlaczego tutaj jest? Myśl. Nie, nie teraz.
Miejscowy. Podbiegam zdyszany. Prawię mu tak.
- Panie! - dyszę oczywiście - Widział mości Pan, przed chwilą dosłownie, dwóch niziołków wybiegających z karczmy, uciekających z rapierem - i zaczynam wymieniać. Znowu. Bolesne. Da się przyzwyczaić. Kurwasz nie zdzierżę!
On na to:
- Nie, a skąd wybiegli?
- Karczma. Siedzę sobie, łykam tutejsze trunki, a tu nagle poprzewracane stołki i dwa małe skurczybyki zasuwają szybko do drzwi z moim ekwipunkiem!
- Panie! Coś tam się ruszyło! - wskazał w stronę portu.
- Gdzie?! - bawię się w jego grę. Lubię gry.
- Tam, sprawdzi pan! - wskazuje jeden z większych budynków.
Wpadam, jednak szybko schodzę z pola widzenia. Nieźle, jak na miejscowego. Nie dał się zrobić w balona. Miał poczucie humoru. Wskazał mi coś w rodzaju sklepu, zbrojowni. "Kup se" - pewnie pomyślał. Jeśli każdy tu taki cwany to trzeba będzie się narobić. Kac. Nie mógł ich widzieć. Skoro przepiłem. Okradziony nie zostałem.
Insygnia straży. Kobieta. Kobiety nie nadają się na strażników. Biorą wszystko zbyt poważnie. I reagują histerycznie na zwłoki. Ta mi nie pomoże.
Tamten tak. Ta sama historia. Sapanie. Rozglądanie się za sprawcami. Próba interwencji strażniczki. "Dzięki kochanie, ale nie."
Tamten. "Póki nie odnajdziesz, przyjmij ten dar od świątyni Waukeen." No ba! Masz więcej?!
Zapowiada się ciekawie. Głupi fortel. Jest na picie. Na rapier nawet nie starczy. Za to uszczęśliwiłem go. Ma moją wdzięczność. To największy dar, jaki mogę oferować. Niedługo inni również się o tym przekonają.
Zwą mnie "Kolor". Nie kolorowy. Nie kolorowiusieńki. Po prostu "Kolor". Zerkam na zapisany starannym pismem pergamin. Czytam go ponownie. Przecież nikt tego nie przeczyta. Spalę. Jak w tomiku przygód cwaniackiego... Z resztą.
Złota myśl dnia!
Jeśli coś Cie nie gryzie w dupę, nie uwiera, przeszkadza, szcza... ogólnie nie sprawia, że jesteś nań wkur... zdenerwowany. Nie bij.
Może się przydać - prawił wielki chłop z jeszcze większym mieczem.
Trzymam pergamin nad świecą. Podpalam. Wrzucam do kominka. Zaraz podpalę. Wrzucę do kominka.
Podpalam.
exepher - 14 Sie 2010 07:10
" />Bzyt. Bzzzzyt. Bzzzzyt. Cholerny promyk! Ale... ale... Owoce leśne. Sfermentowane! Bzyt! Ten zapach za mną chodzi, nie mogę się uwolnić!
Oho, wstał. Czas rozprostować nieco skrzydła, podenerwować skurczybyka. Bzyt! Tak, uwielbiam kiedy patrzysz na mnie z nienawiścią. Bzyt! Sam tego chciałeś! Ten zapach. Nie... do... odparcia! Jestem spalony w muszym środowisku. Każdy z nas lgnie według przysłowia do gówna, ale nie! Owoce leśne w głowie! Sfermentowane! Bzyt!
Zamykasz drzwi tak. Pewnie nic nie pamięta. Łoił do upadłego, ekwipunku się pozbył w imię nietrzeźwości! Bzyt! Przecież jak on teraz nie będzie miał się za co narąbać... Nie pozwolę! Owoce leśne! Moje! Bzyt!
Zamykasz drzwi tak? Ha! Dziurka od klucza, szybkie nurkowanie z podwinięciem skrzydeł, bzyt, bzyt i już podążam za Tobą! Schodami na dół. Do kelnerki. Ślinisz się na jej widok co? Nie ślinisz się. Panujesz nad śliniankami. Albo masz tak sucho w gębie po wczorajszym, że siłą rzeczy ślina stała się dla Ciebie legendarnym, niedostępnym reliktem. Bzyt.
Bzyt, bzyt. Mocno zawiewa. Spinam skrzydełka. Źródło zapachu podbiega do obcego. Goni do jakiegoś budynku. Zanim, bzyt, zdążę wlecieć, już wychodzi. Goni znowu. Znowu chyba się porozumiewa. Że też nigdy nie miałem talentów do języków, bzyt. I tak jestem z siebie dumny. Musze oczy to dziwny mechanizm - pięć minut na ogarnięcie podstawowych zasad działania, bzyt, całe życie, aby opanować ich używanie w stopniu mistrzowskim. Czyli, bzyt, jakieś, bzyt, psia bzyt mać, trzy, bzyt, chędożone, bzyt dni!
A gdzie Ty, bzyt! Owoce leśne! Kamienice. Nawija z niskim człekiem. Namawia, nagabuje. W końcu podają sobie ręce. Rozchodzą się jak gdyby nigdy nic. Bzyt!
Zbrojownia. Zapach metalu mi nie w smak. Uważaj! Ależ, złapał złodziejaszka na gorącym, bzyt, uczynku! Zetnij mu głowę za próbę kradzieży, bzyt! Co robisz?! Wciska kartkę w rękę. Owoce leśne! Bzyt!
Między kamienicami nie wieje. Lepiej dla podstarzałej muchy. O! Złodziejaszek! Ten ze, bzyt, ze zbrojowni! Nuda. Scenariusz ten sam co z niskim człekiem. Namawia, przekonuje. Chyba dochodzą, bzyt, do jakiegoś porozumienia. Bzyt! Może, bzyt, zamawia wino na bzyt, owocach, bzyt, leśnych! Bzyt, bzyt, bzyt! Nigdy nie czułem się tak podekscytowany! Bzyt!
Gówno! To samo co wcześniej. Rozchodzą się w inną stronę. Tamten dołącza, bzyt do kompana. Ja Ci, psia mać chędożony dam! Nie! Ty masz mi dać! Owoce leśne!
Wyciąga butelkę! *bzyt* Odkorkowuje! Bzyt! Owoce leśne! Ekstaza! Bzyt! Lecę! Lecę! Jestem przy ladzie! Bzyt! Już! Ju... bz... O, ścierka.
Pierdzielone owadziska. Won z mojej karczmy! - karczmarz otrzepuje ścierkę o ladę.zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ilemaszlat.htw.pl
exepher - 14 Sie 2010 03:58
" />Oślepiający promień słońca wdziera się do pokoju. Skurczybyk mógł sobie wybrać inny cel - flakon ze świeżymi tulipanami, któremu nadałby zresztą szlachetnej, złocistej barwy; szafkę, obraz wiszący na ścianie, któremu daleko do zakwalifikowania go do sztuki; świeżo zmytą podłogę... Ale nie, lepiej było zrobić wszystko, aby uczynić początek skacowanego dnia jeszcze cięższym.
Kac!
Podłoga świeżo zmyta. Nie przypominam sobie, abym zmusił kogoś do tego... upity jak szpadel, lecz bez dodatkowych rewelacji.
Upity jak szpadel. Mucha. Jej bzyczenie przepuszczone przez pryzmat niewesołego stanu ogarniającego mój byt brzmi niczym tętent stóp hordy tępych orków ścigających dziką świnię z gromkim okrzykiem na ustach: "Moje być!". Są w zmowie. Mucha. Promyk.
Psia mać. Gdzie jestem? Rozgląda się po pokoju. Pokój jak pokój. Z dołu zalatuje dziczyzną. Karczma. Wciągam łapczywie powietrze. Bez dwóch zdań karczma. Czas wyrwać się z osaczenia, opuścić dogorywalnię... Wczoraj polał się spirytus. Na owocach leśnych. Brrr... Czuć w powietrzu. Może otworzyć okno? Nie. Role się odwróciły. Promyk i mucha. Niech się męczą w tych oparach. Na pohybel.
Schodzę na dół. Czysto, schludnie, przyjemnie. Kelnerka. Ah... dobrze być mężczyzną. Pytam jej. Odpowiada: "Port Nyanzaru". Nie warto cytować pytanie. Nie pierwszy i nie ostatni raz je usłyszy. Z resztą ona o tym wie. Kiedy mnie dostrzegła, już wiedziała o co zapytam. Profesjonalizm. Zostawię jej napiwek... Chwila. Energicznie przeszukuję sakwy, wypieram piętnującą obecność kaca ze świadomości... Wypieram? Do kurwy nędzy, mam ważniejszy problem! Mam! Mam puste sakwy.
Wychodzę przed karczmę. Spokojny placyk, parę strażników, stragany, mieszczuchy, miejscowi. Siadam przy najbliższym stoliku. Bez sakwy. Na szczęście mam rapier, sztylet, zbroję. Na co ja to wymieniam? Nie mam. Są tam, o. Na straganie. Domyślam się scenariusza.
Chlanie. Stop. Puste sakwy. Chęć chlania. Stop. Puste sakwy! Pijacka zaradność. Rapier! Sztylet! Zbroja! Znowu wymieniam. Po co. Przecież wystarczy, że przejdę się na stragan. Tam je znajdę. Po mocno zawyżonej cenie. Po co wymieniać.
A ja mam puste sakwyyy...
Się narąbał. Sprzedał ekwipunek. Nie był w tym miejscu nigdy wcześniej. Dlaczego tutaj jest? Myśl. Nie, nie teraz.
Miejscowy. Podbiegam zdyszany. Prawię mu tak.
- Panie! - dyszę oczywiście - Widział mości Pan, przed chwilą dosłownie, dwóch niziołków wybiegających z karczmy, uciekających z rapierem - i zaczynam wymieniać. Znowu. Bolesne. Da się przyzwyczaić. Kurwasz nie zdzierżę!
On na to:
- Nie, a skąd wybiegli?
- Karczma. Siedzę sobie, łykam tutejsze trunki, a tu nagle poprzewracane stołki i dwa małe skurczybyki zasuwają szybko do drzwi z moim ekwipunkiem!
- Panie! Coś tam się ruszyło! - wskazał w stronę portu.
- Gdzie?! - bawię się w jego grę. Lubię gry.
- Tam, sprawdzi pan! - wskazuje jeden z większych budynków.
Wpadam, jednak szybko schodzę z pola widzenia. Nieźle, jak na miejscowego. Nie dał się zrobić w balona. Miał poczucie humoru. Wskazał mi coś w rodzaju sklepu, zbrojowni. "Kup se" - pewnie pomyślał. Jeśli każdy tu taki cwany to trzeba będzie się narobić. Kac. Nie mógł ich widzieć. Skoro przepiłem. Okradziony nie zostałem.
Insygnia straży. Kobieta. Kobiety nie nadają się na strażników. Biorą wszystko zbyt poważnie. I reagują histerycznie na zwłoki. Ta mi nie pomoże.
Tamten tak. Ta sama historia. Sapanie. Rozglądanie się za sprawcami. Próba interwencji strażniczki. "Dzięki kochanie, ale nie."
Tamten. "Póki nie odnajdziesz, przyjmij ten dar od świątyni Waukeen." No ba! Masz więcej?!
Zapowiada się ciekawie. Głupi fortel. Jest na picie. Na rapier nawet nie starczy. Za to uszczęśliwiłem go. Ma moją wdzięczność. To największy dar, jaki mogę oferować. Niedługo inni również się o tym przekonają.
Zwą mnie "Kolor". Nie kolorowy. Nie kolorowiusieńki. Po prostu "Kolor". Zerkam na zapisany starannym pismem pergamin. Czytam go ponownie. Przecież nikt tego nie przeczyta. Spalę. Jak w tomiku przygód cwaniackiego... Z resztą.
Złota myśl dnia!
Jeśli coś Cie nie gryzie w dupę, nie uwiera, przeszkadza, szcza... ogólnie nie sprawia, że jesteś nań wkur... zdenerwowany. Nie bij.
Może się przydać - prawił wielki chłop z jeszcze większym mieczem.
Trzymam pergamin nad świecą. Podpalam. Wrzucam do kominka. Zaraz podpalę. Wrzucę do kominka.
Podpalam.
exepher - 14 Sie 2010 07:10
" />Bzyt. Bzzzzyt. Bzzzzyt. Cholerny promyk! Ale... ale... Owoce leśne. Sfermentowane! Bzyt! Ten zapach za mną chodzi, nie mogę się uwolnić!
Oho, wstał. Czas rozprostować nieco skrzydła, podenerwować skurczybyka. Bzyt! Tak, uwielbiam kiedy patrzysz na mnie z nienawiścią. Bzyt! Sam tego chciałeś! Ten zapach. Nie... do... odparcia! Jestem spalony w muszym środowisku. Każdy z nas lgnie według przysłowia do gówna, ale nie! Owoce leśne w głowie! Sfermentowane! Bzyt!
Zamykasz drzwi tak. Pewnie nic nie pamięta. Łoił do upadłego, ekwipunku się pozbył w imię nietrzeźwości! Bzyt! Przecież jak on teraz nie będzie miał się za co narąbać... Nie pozwolę! Owoce leśne! Moje! Bzyt!
Zamykasz drzwi tak? Ha! Dziurka od klucza, szybkie nurkowanie z podwinięciem skrzydeł, bzyt, bzyt i już podążam za Tobą! Schodami na dół. Do kelnerki. Ślinisz się na jej widok co? Nie ślinisz się. Panujesz nad śliniankami. Albo masz tak sucho w gębie po wczorajszym, że siłą rzeczy ślina stała się dla Ciebie legendarnym, niedostępnym reliktem. Bzyt.
Bzyt, bzyt. Mocno zawiewa. Spinam skrzydełka. Źródło zapachu podbiega do obcego. Goni do jakiegoś budynku. Zanim, bzyt, zdążę wlecieć, już wychodzi. Goni znowu. Znowu chyba się porozumiewa. Że też nigdy nie miałem talentów do języków, bzyt. I tak jestem z siebie dumny. Musze oczy to dziwny mechanizm - pięć minut na ogarnięcie podstawowych zasad działania, bzyt, całe życie, aby opanować ich używanie w stopniu mistrzowskim. Czyli, bzyt, jakieś, bzyt, psia bzyt mać, trzy, bzyt, chędożone, bzyt dni!
A gdzie Ty, bzyt! Owoce leśne! Kamienice. Nawija z niskim człekiem. Namawia, nagabuje. W końcu podają sobie ręce. Rozchodzą się jak gdyby nigdy nic. Bzyt!
Zbrojownia. Zapach metalu mi nie w smak. Uważaj! Ależ, złapał złodziejaszka na gorącym, bzyt, uczynku! Zetnij mu głowę za próbę kradzieży, bzyt! Co robisz?! Wciska kartkę w rękę. Owoce leśne! Bzyt!
Między kamienicami nie wieje. Lepiej dla podstarzałej muchy. O! Złodziejaszek! Ten ze, bzyt, ze zbrojowni! Nuda. Scenariusz ten sam co z niskim człekiem. Namawia, przekonuje. Chyba dochodzą, bzyt, do jakiegoś porozumienia. Bzyt! Może, bzyt, zamawia wino na bzyt, owocach, bzyt, leśnych! Bzyt, bzyt, bzyt! Nigdy nie czułem się tak podekscytowany! Bzyt!
Gówno! To samo co wcześniej. Rozchodzą się w inną stronę. Tamten dołącza, bzyt do kompana. Ja Ci, psia mać chędożony dam! Nie! Ty masz mi dać! Owoce leśne!
Wyciąga butelkę! *bzyt* Odkorkowuje! Bzyt! Owoce leśne! Ekstaza! Bzyt! Lecę! Lecę! Jestem przy ladzie! Bzyt! Już! Ju... bz... O, ścierka.
Pierdzielone owadziska. Won z mojej karczmy! - karczmarz otrzepuje ścierkę o ladę.