Tiberius Aulus Prospero, ambasador Thultantaru
Sztrasny 2.0 - 31 Lip 2010 00:26
" />Tiberius Aulus Prospero, urodzony w 1572 roku Rozproszenia, syn Tercjusza Aulusa i Flavii Cornelii. Dyplomata, polityk i filantrop, powiązany z księciem Brennusem Tanthulem i stronnictwem restytucjonistów. Wieloletni wykładowca Akademii na trzech różnych katedrach, obecnie w stopniu naukowym professor emeritus. W latach 1611-1645 pełnił służbę dyplomatyczną w Sigil w charakterze ambasadora. W tym czasie zawarł związek małżeński z niejaką Tenneth, w obrządku bogowców, nie uznany przez prawo Thultantaru. Dwukrotnie obejmował urząd trybuna ludowego, w latach 1650-1652 i 1652-1654. Obiecująca kariera załamała się po śmierci żony i córki w niewielkim odstępie czasu. Wycofał się z życia publicznego; okazjonalnie prowadzi gościnne wykłady w Akademii.
Notatka: Od czasu śmierci córki nie przedstawia realnego zagrożenia dla polityki księcia Clariburnusa.
-Asavar Maevius, w raporcie dla komórek wywiadu księcia Clariburnusa Tanthula.
Sztrasny 2.0 - 31 Lip 2010 03:21
" />Istnieją różne rodzaje ciemności; chłodna, wilgotna ciemność lochu, niosąca echa wgryzającego się w trzewia głodu. Starożytna, gęsta ciemność grobowca. Zakurzona i dostojna ciemność biblioteki, wypełniona cichymi szeptami antycznych woluminów.
To była ciepła, aksamitna ciemność, przesycona zapachem piżma, wosku i zgaszonych świec.
-Prospero.
-Mhm?
-Jesteś czarodziejem.
Długie, zadowolone z siebie milczenie.
-Zupełnie jakbyś czytał mi w myślach.
Przeciągająca się cisza.
-Prospero?
-Tak?
Głuche, raczej leniwe uderzenie, stłumione przez miękką tkaninę.
-Prospero?
-Jestem.
-Tak powinno być już zawsze.
-Będzie. Zabiorę cię ze sobą.
Wahanie.
-Ja... Boję się cieni wokół ciebie.
-Boisz się mnie?
-Nie. Tylko cieni.
Milczenie.
-W takim razie zostanę.
Cisza, wypełniona rytmem zgodnych, powolnych oddechów.
-Zestarzeję się. Umrę. Wiesz o tym.
-Wiem. Zostanę.
-Do końca?
-Do końca.
Cisza, spokojna i bezpieczna.
-Prospero.
-Tak?
-Jestem w ciąży.
***
Miasto rozciągało się przed nim, dryfujące w oceanie nieskończonej ciemności, wśród gęstych, skłębionych obłoków ożywionych cieni. Na bezgwiezdnym niebie wiły się cieniste zorze, fantasmagoryczne mamidła w tysiącu odcieni szarości, przecinane rozbłyskami fioletowych błyskawic. Cień wysysał kolory ze złoconych wieżyc i monumentalnych gmachów; łasił się u stóp posągów, pełznąc wzdłuż brukowanych ulic i marmurowych kolumnad.
Byli równi bogom, pomyślał Prospero. Niech się stanie miasto - powiedzieli. I oto stało się, zgodnie z ich zamysłem, wykreślone srebrnym rylcem w zboczach starożytnej góry. Promenady, kryte łukowymi portalami, rozchodziły się promieniście we wszystkich kierunkach od centralnego placu. Koncentryczne kręgi ulic, jakby opisane za pomocą niebiańskiego cyrkla, sięgały krawędzi klifu. Przeczące prawom natury, tytaniczne wieże, wzniesione tylko dlatego, że było to możliwe. Szalony, niemożliwy plan genialnego architekta, przekuty w rzeczywistość bez żadnych kompromisów. Stało się.
A potem powiedzieli: niech wzniesie się w przestworza. I wzniosło się w przestworza.
Magowie dawnych dni.
Wysoko nad ulicami unosiły się pałace arystokratów, orbitujące wokół głównego masywu miasta niby krążące wokół słońca planety. Dla wprawnego oka aktualne położenie owych posiadłości stanowiło dokładną mapę wewnętrznych paktów i animozji, zawiązanych koterii i na wpół oficjalnych sojuszy. Lewitujące wysepki dekadencji miały tą zaletę, że zapewniały doskonałą panoramę miasta. Prospero jednak nie potrafił delektować się widokiem; idealna symetria i zewnętrzny przepych tym wyraźniej przypominały mu o kłębowisku żmij, kryjących się za fasadą starożytnych marmurów. O tyglu małodusznych uraz i bratobójczych ambicji, wrącym nieprzerwanie od dwóch tysiącleci. Pogrążony w myślach wpatrywał się w okno, wspierając dłoń na pokrywie klawikordu.
Poczuł za sobą drgnienie cieni.
-Książę. - powiedział, odwracając się. Gość miał na sobie starannie drapowaną, senacką togę, której fałdy podtrzymywał lewą dłonią.
-Dobrze cię widzieć, Prospero. - odpowiedział nowoprzybyły i zbliżył się do okna. - Nadchodzi burza. Powinieneś trzymać się bliżej miasta. - dodał, spoglądając na kłębowiska cieni, gęstniejące daleko w pustce.
-Z przyzwyczajenia trzymam się z dala od tego rojowiska szerszeni. Skoro już o tym mowa, cóż nowego w senacie?
-Brakuje nam twojego głosu.
-Zawsze znajdzie się ktoś, kto ukryje partykularny interes za gładkim łgarstwem.
-Owszem. Dziś jednak brak nam kogoś, kto znajdzie odwagę, by te łgarstwa obnażać. Poza tym zabawnie jest patrzeć na nobliwych starców, skaczących sobie wzajem do gardeł.
Prospero uśmiechnął się.
-Nie trzeba odwiedzać senatu, by wiedzieć, cóż się tam dzieje.
-Spróbuj szczęścia.
-Senatorzy walczą między sobą jak bezzębne kocięta. Telamonta, stary lew, siedzi i obserwuje w milczeniu, o ile w ogóle raczył stawić się i otworzyć posiedzenie osobiście. Marcellus wychodzi z kolejną absurdalną inicjatywą, którą Cymbelin bojkotuje za pomocą równie nonsensownej argumentacji. Stary Agryppa niestrudzenie gardłuje o upadku moralności i obyczajności publicznej. Fidelici głoszą potrzebę interwencji zbrojnej, przeciw komu, nie wiadomo. Trybunowie śpią, o ile ktoś nie kupił ich weta. Nieszczęsny Taplus tłucze laską w podłogę i usiłuje zaprowadzić porządek.
-Mewiusz?
-Pierworodny? Siedzi przyczajony gdzieś z tyłu, gryzie paznokcie i wygląda, jakby coś knuł. Co zresztą jest zgodne z prawdą.
-Jakbyś przy tym był.
-Co było przedmiotem posiedzenia?
-Projekt utworzenia stałej ambasady w Sigil i wykupienia gruntów pod garnizon.
-Fidelici poparli, Mewiusze poparli, izolacjoniści, oczywiście, odrzucili. Galba pogderał, ale też poparł. Liwiusz zablokował łapówką weto trybunów. Wniosek przeszedł.
Książę zaśmiał się krótko.
-Teraz wydajesz się podobniejszym sobie, stary druhu. Oto srebrny głos Thultantaru.
-Dawno zamilkł. - Prospero westchnął i ruszył w stronę barku, by pokryć zmieszanie. - Napijesz się ze mną, mój książę? Przednie wino, prawdopodobnie ostatnia butelka kordiału z dryfujących plantacji Sydonu. Jeszcze sprzed odejścia w Cień.
-Chętnie.
Rozlali wino do kieliszków i usiedli przy stole, niemal machinalnie podejmując niedokończoną partię szachów. Zmagali się w ciszy dłuższą chwilę, nim w końcu Prospero odezwał się.
-Wybacz, mój książę, ale muszę odmówić.
-Nie usłyszałeś mojej propozycji.
-Urząd trybuna ludu i mój głos w senacie.
-Na początek.
-Przykro mi. Szach.
Długa, pełna namysłu wymiana ruchów.
-Ona nie wróci. Żadna z nich. Nie możesz cofnąć czasu. - tym razem książę zdecydował się przerwać milczenie.
-Wiem, że ona tam jest. Słyszę ją. Słyszę ich wszystkich.
-Sięgasz w Cień zbyt głęboko.
-Będę musiał sięgnąć głębiej.
Stuk figur o szachownicę, stuk kryształu o drewno.
-Gnijemy, mój dobry książę. Gnijemy żywcem, z dnia na dzień, zatrzaśnięci w więzieniu pozbawionym ścian. Pewnego dnia będziemy musieli powrócić nad ziemię naszych ojców, nad spustoszone magią faerimmów piaski Anauroch. A wtedy - Prospero zaczerpnął łyk wina - biada światu, który tam zastaniemy. Ale to już nie moje zmartwienie.
-Ten dzień jest bliżej niż myślisz, stary druhu. Thultantar potrzebuje cię bardziej, niż kiedykolwiek.
-Thultantar doskonale poradzi sobie beze mnie.
-Mój syn wciąż potrzebuje twoich nauk.
-Twój syn jest już dojrzałym mężczyzną, książę. Sam musi szukać własnych ścieżek.
Książę westchnął przeciągle.
-Ty naprawdę zamierzasz to zrobić.
-Tak. Dzisiaj.
-Skończmy chociaż tą partię.
-Zgoda.
***
Elektra.
Płowe włosy i płowa sukienka. Wielkie, ciekawe oczy dziwiące się wszystkiemu wokół. Drobne dłonie na klawiszach klawikordu. Palec, sunący wolno po kartach księgi. Malutkie, brudne odciski na bezcennych stronicach. Brwi, zmarszczone w próbie zrozumienia wielkiego, wspaniałego świata.
Elektra.
Tęsknota, szarpiąca myśli bólem zbyt długiej rozłąki. Gorzkie wyrzuty i po raz kolejny uczyniona obietnica, że to już ostatni raz. Wzbierająca w sercu radość, słodki owoc oczekiwania ostatnich miesięcy. Dziesiątki planów i kilka wątpliwości. Znajome ciepło na drodze do domu. Błysk, ryk rozdzieranej skały i łoskot walących się gmachów.
Elektra!
Czarne niebo, rozświetlone wyładowaniami straszliwej magii. Cień wypluwający ze swych lędźwi okręty Malaugrimów. Ziemia pękająca pod uderzeniami niszczycielskich zaklęć. Kikuty utrąconych kolumn i łuków triumfalnych, domy starte w proch, ulice zawalone gruzem. Błękitne hemisfery tarcz rozbłyskujące nad miastem â zbyt późno. Nagły huk, głośniejszy niż wszystko przedtem, gwałtowny wstrząs i ziemia rozdarta wpół paszczęką rozwierającej się rozpadliny. Kręgosłup góry złamany, kwartał miasta gorejący fioletowym płomieniem, oddzielony od reszty jakby za pomocą gigantycznego dłuta, osuwa się w pustkę. Dom.
ElektraâŚ
***
Prospero dokonał ostatnich poprawek i wyszedł do pustego ogrodu. Był nagi, zaś całe jego ciało pokrywała misterna sieć ochronnych symboli, heksów i pentakli, wysychających szybko na wietrze. Powoli ruszył w kierunku krawędzi dryfującej platformy, czując niepowstrzymany, narastający lęk.
-Nie wolno się bać. â powtórzył po raz setny â Strach zabija duszę.
Jakkolwiek przepełnione goryczą i niemożliwą do ukojenia tęsknotą, życie było wszystkim, co posiadał. A zamierzał zaryzykować znacznie więcej, niż tylko życie.
Stanął na krawędzi platformy, powtarzając oczyszczające umysł mantry i zaklęcia, zaś przed nim rozpościerał się bezmiar skłębionych cieni. Otworzył oczy, postąpił o krok do przodu i runął w mrok.
***
Otaczała go ciemność, niepodobna żadnej, jaką dane mu było poznać. Istniała w niej jedynie przestrzeń, on zaś nie posiadał zmysłów, którymi mógłby ją objąć, ani ciała, które mogłoby odczuwać. Był samotnym płomieniem świadomości w oceanie bezistnienia, nagą, obnażoną jaźnią, zawieszoną w nieskończonej pustce.
Więc tak to wygląda, pomyślał. Nie miał pojęcia, jak wiele czasu minie, nim zacznie popadać w szaleństwo. Wiedział jednak, że musi działać szybko.
Wokół musiała istnieć przestrzeń; taka jest natura Sfer. Musiał zatem nauczyć się w niej poruszać. Właściwy pomrokom zmysł Cienia nie dostarczał mu wielu informacji, miał jednak nadzieję, że wkrótce uda mu się wyostrzyć percepcję. Nim jednak zdążył cokolwiek przedsięwziąć, poczuł wokół siebie dławiącą obecność obcego umysłu.
-Kim jesteś? â powiedział, czy raczej pomyślał w sposób, który uznał za deklarację zamiaru wypowiedzenia myśli.
-Mamy wiele imion. - dotarła do niego odpowiedź.
-Wymień jedno.
-Jesteśmy głosem tych, którzy odeszli w Cień. Nazywaj nas Legionem.
-Albowiem jest was wielu.
-W istocie.
Nie najgorzej. Komunikacja okazała się możliwa.
-Znamy cię. Jesteś człowiekiem, który mówi w imieniu innych ludzi. Sięgałeś ku nam. â przemówiła istota.
-Tak.
-Pomożesz nam.
-Nie za darmo.
Wyczuł zniecierpliwienie i rodzący się gniew.
-Jesteś sam.
Groźba.
-Mam ciało, żeby stąd odejść. Wy nie.
Namysł, kłębiące się myśli.
-Czego żądasz?
-Szukam istoty imieniem Elektra. Jest wśród was?
Wahanie.
-Jej umysł był niepełny, nieukształtowany, niedojrzały. Niewiele pozostało.
-Wiem. Pomożecie mi ją stąd zabrać. Czego chcecie w zamian?
-Istnieć, postrzegać. Żywić się.
-Konkretnie.
-Twojego ciała.
-Potrzebuję go. Oddam wam ramię. Lewe.
Namysł.
-Niech tak będzie. Wpuść nas.
Ostatnie słowa zadźwięczały myślowym echem desperackiego głodu.
-Najpierw ona.
-Wpuść!
-Elektra.
Głuchy, bezsilny gniew. Wyczuł zbliżającą się świadomość, milczącą i zwiniętą w sobie, niby kielich zamkniętego kwiatu. Myślowe macki pchnęły ją w jego stronę. Przemówił do niej i usiłował sięgnąć w głąb. Nie odpowiedziała, jednak odnalazł tam imię. Właściwe.
-Chodźcie zatem.
Rzuciły się naprzód niby stado hien na padlinę, jak szczury uciekające z płonącego budynku. Setki, tysiące imion i istnień, żałosnych cieni, skarlałych jaźni toczonych obłędem i starożytnym głodem. W pojedynkę byli słabi jak larwy, jednak razem â niepowstrzymani niczym fala przyboju. Czuł, jak zalewają go rzeką urwanych wspomnień i obsesyjnych tęsknot. Potem świadomość odeszła.
***
Obudził się w ogrodzie w pałacu księcia, równie nagi jak przed owym szaleńczym skokiem w Cień, nękany lekkim bólem głowy i uczuciem niejasnego niepokoju. Okultystyczne glify na jego ciele jarzyły się ostrzegawczo bladym błękitem. Wstał i potrząsnął głową; jego wzrok padł na lewą dłoń i powędrował wzdłuż w górę, w kierunku barku. Ramię pulsowało intensywną pomroką, utkane ze splątanych, gęstych cieni, jakby jedynie przypadkiem układających się w kształt ludzkiej ręki.
-Panie? â usłyszał za sobą głos. Prospero odwrócił się; stał za nim niewolnik trzymający nożyce ogrodnicze i kosz zeschłych liści. Nim zdążył zareagować, lewe ramię wystrzeliło do przodu, zagłębiając się w piersi ogrodnika. Nieszczęśnik wyprężył się i wywrócił oczami, gdy cienie wgryzły się w jego ciało. Żyjąca tkanka w jedną chwilę obróciła się w tysiącletni zewłok, zaś widmowa dłoń cisnęła wysuszonym truchłem o ziemię. Prospero cofnął się o krok, zaskoczony, wbijając spojrzenie szeroko rozwartych oczu w lewe ramię. Usiłował poruszyć dłonią; tym razem, o dziwo, palce posłusznie zwarły się w pięść. Wyprostował je ponownie. Gdzieś pomiędzy szokiem i wstydem wywołanym aktem barbarzyńskiej dewastacji kiełkowało jeszcze jedno uczucie, przerażająco przyjemne i rozpełzające się wolno po ciele od nienawistnego ramienia; pierwotne i wszechogarniające uczucie nasycenia.
Służba kuliła ramiona, gdy nagi miotał się po komnatach, przewracając sprzęty i przeklinając bogów.
***
Piętnaście lat wcześniej
Książę wpatrywał się w rozmówcę nieodgadnionym spojrzeniem.
-Sfałszowałeś rozkazy. Prefekt polecił wam się wycofać.
Prospero siedział z założonymi rękoma i udawał, że analizuje sytuację na szachownicy.
-Nie uśmiechaj się głupio. Naraziłeś obronność miasta. Dwie pełne kohorty i czternastu magów.
-Dopadliśmy ich.
-Mam nadzieję, że przyniosło ci to ulgę. Zwłaszcza, że nie będziesz miał kolejnej okazji do odwetu. Senat złożył cię z urzędu.
Prospero skinął głową. Nie spodziewał się niczego innego.
-Cudem uniknąłeś sądu polowego. Konsul pomniał na twoje dawne zasługi.
-Tercjusz? Nadęty bałwan, pewnie nie mógł się powstrzymać. Niech się napawa do woli, rogacz jeden. Nie zazdroszczę mu małżonki, nawiasem mówiąc.
Książę uniósł brwi, ale nie skomentował tej uwagi.
-Co zamierzasz teraz zrobić?
-Nie wiem. Mój dom został zniszczony. Najpewniej zostanę w Akademii.
-Hector, mój najmłodszy syn wciąż potrzebuje preceptora. Nie znajdę nikogo lepszego od ciebie. Onyksowa Wieża stoi odłogiem, od kiedy Levius opuścił miasto.
-Obawiam się, że nie jestem najlepszym kandydatem na wzór dla młodego arystokraty.
-Czasy się zmieniają.
-Ludzie, ponoć, nie.
-Zagrajmy o to. â książę wskazał szachownicę ruchem głowy â Jeśli wygram, zostaniesz wychowawcą mojego syna.
Prospero zastanowił się.
-Czego miałbym go uczyć?
-Etykiety. Retoryki. Historii. Bałamucenia cudzych żon.
-Zgoda. O ile wygrasz. I żony na twoją odpowiedzialność.
Skupili się na grze, zamilkłszy na długie minuty. Ofiary niemej wojny powiększały się wraz z upływem czasu.
-Wasza ekscelencjo. â głos szambelana, na tyle cichy, by nie uznano go za nietaktowny, i na tyle głośny, by nie dało się go zignorować. â Przyprowadziłem młodego panicza. Życzył sobie zamienić słowo z waszą ekscelencją.
Wraz z szambelanem do pomieszczenia wszedł na oko dwunastoletni, ciemnowłosy chłopiec w prostej tunice i sandałach. Jego ramiona znaczyły ciemne sińce.
-Oto i moja pociecha, krew z mojej krwi. Mów, chłopcze.
-Ojcze. â podjął chłopak â Potrzebuję nowego nauczyciela fechtunku. Obecny jest skończonym głupcem.
-Śmiałe spostrzeżenie. Wolno spytać, cóż skłoniło cię do tak radykalnych sądów, młody człowieku?
-Kazał mnie i Lucjuszowi zaatakować go i pokonać.
-To jeszcze nie powód, by nazywać nieszczęsnego Cererę głupcem.
-Lucjusz złapał go za nogi, a młody panicz zarzucił mu płaszcz na głowę i uderzył kijem treningowym. Wielokrotnie. â wyjaśnił szambelan.
-Kazał nam się pokonać. Potem mówił, że nie na tym polega fechtunek. â chłopak wzruszył ramionami. â Nie będę uczył się od człowieka, który nie wie, jak należy zwyciężać. Potrzebuję innego nauczyciela. â powtórzył.
-No, no. â Książę pokręcił głową. â Co o tym myślisz, Prospero?
Drugi z mężczyzn przyglądał się uważnie Hectorowi, który z kolei wbijał wzrok w szachownicę.
-Powinieneś wycofać gońca, ojcze. Będzie ci potrzebny, kiedy twój gość zdecyduje się wymienić wieżę na dwa piony. Jeśli wtedy zagrozi królowej, będziesz potrzebował gońca do ubezpieczenia lewej flanki. Ojcze.
-Nie bądź bezczelny, młody człowieku. â powiedział książę, ale przyjrzał się uważniej szachownicy. Tymczasem Prospero lustrował Hectora wzrokiem; ten zaś uniósł głowę i odpowiedział spojrzeniem.
Prospero uśmiechnął się, pochylił nad szachownicą i odsłonił króla.
Sztrasny 2.0 - 24 Wrz 2010 21:06
" />zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ilemaszlat.htw.pl
Sztrasny 2.0 - 31 Lip 2010 00:26
" />Tiberius Aulus Prospero, urodzony w 1572 roku Rozproszenia, syn Tercjusza Aulusa i Flavii Cornelii. Dyplomata, polityk i filantrop, powiązany z księciem Brennusem Tanthulem i stronnictwem restytucjonistów. Wieloletni wykładowca Akademii na trzech różnych katedrach, obecnie w stopniu naukowym professor emeritus. W latach 1611-1645 pełnił służbę dyplomatyczną w Sigil w charakterze ambasadora. W tym czasie zawarł związek małżeński z niejaką Tenneth, w obrządku bogowców, nie uznany przez prawo Thultantaru. Dwukrotnie obejmował urząd trybuna ludowego, w latach 1650-1652 i 1652-1654. Obiecująca kariera załamała się po śmierci żony i córki w niewielkim odstępie czasu. Wycofał się z życia publicznego; okazjonalnie prowadzi gościnne wykłady w Akademii.
Notatka: Od czasu śmierci córki nie przedstawia realnego zagrożenia dla polityki księcia Clariburnusa.
-Asavar Maevius, w raporcie dla komórek wywiadu księcia Clariburnusa Tanthula.
Sztrasny 2.0 - 31 Lip 2010 03:21
" />Istnieją różne rodzaje ciemności; chłodna, wilgotna ciemność lochu, niosąca echa wgryzającego się w trzewia głodu. Starożytna, gęsta ciemność grobowca. Zakurzona i dostojna ciemność biblioteki, wypełniona cichymi szeptami antycznych woluminów.
To była ciepła, aksamitna ciemność, przesycona zapachem piżma, wosku i zgaszonych świec.
-Prospero.
-Mhm?
-Jesteś czarodziejem.
Długie, zadowolone z siebie milczenie.
-Zupełnie jakbyś czytał mi w myślach.
Przeciągająca się cisza.
-Prospero?
-Tak?
Głuche, raczej leniwe uderzenie, stłumione przez miękką tkaninę.
-Prospero?
-Jestem.
-Tak powinno być już zawsze.
-Będzie. Zabiorę cię ze sobą.
Wahanie.
-Ja... Boję się cieni wokół ciebie.
-Boisz się mnie?
-Nie. Tylko cieni.
Milczenie.
-W takim razie zostanę.
Cisza, wypełniona rytmem zgodnych, powolnych oddechów.
-Zestarzeję się. Umrę. Wiesz o tym.
-Wiem. Zostanę.
-Do końca?
-Do końca.
Cisza, spokojna i bezpieczna.
-Prospero.
-Tak?
-Jestem w ciąży.
***
Miasto rozciągało się przed nim, dryfujące w oceanie nieskończonej ciemności, wśród gęstych, skłębionych obłoków ożywionych cieni. Na bezgwiezdnym niebie wiły się cieniste zorze, fantasmagoryczne mamidła w tysiącu odcieni szarości, przecinane rozbłyskami fioletowych błyskawic. Cień wysysał kolory ze złoconych wieżyc i monumentalnych gmachów; łasił się u stóp posągów, pełznąc wzdłuż brukowanych ulic i marmurowych kolumnad.
Byli równi bogom, pomyślał Prospero. Niech się stanie miasto - powiedzieli. I oto stało się, zgodnie z ich zamysłem, wykreślone srebrnym rylcem w zboczach starożytnej góry. Promenady, kryte łukowymi portalami, rozchodziły się promieniście we wszystkich kierunkach od centralnego placu. Koncentryczne kręgi ulic, jakby opisane za pomocą niebiańskiego cyrkla, sięgały krawędzi klifu. Przeczące prawom natury, tytaniczne wieże, wzniesione tylko dlatego, że było to możliwe. Szalony, niemożliwy plan genialnego architekta, przekuty w rzeczywistość bez żadnych kompromisów. Stało się.
A potem powiedzieli: niech wzniesie się w przestworza. I wzniosło się w przestworza.
Magowie dawnych dni.
Wysoko nad ulicami unosiły się pałace arystokratów, orbitujące wokół głównego masywu miasta niby krążące wokół słońca planety. Dla wprawnego oka aktualne położenie owych posiadłości stanowiło dokładną mapę wewnętrznych paktów i animozji, zawiązanych koterii i na wpół oficjalnych sojuszy. Lewitujące wysepki dekadencji miały tą zaletę, że zapewniały doskonałą panoramę miasta. Prospero jednak nie potrafił delektować się widokiem; idealna symetria i zewnętrzny przepych tym wyraźniej przypominały mu o kłębowisku żmij, kryjących się za fasadą starożytnych marmurów. O tyglu małodusznych uraz i bratobójczych ambicji, wrącym nieprzerwanie od dwóch tysiącleci. Pogrążony w myślach wpatrywał się w okno, wspierając dłoń na pokrywie klawikordu.
Poczuł za sobą drgnienie cieni.
-Książę. - powiedział, odwracając się. Gość miał na sobie starannie drapowaną, senacką togę, której fałdy podtrzymywał lewą dłonią.
-Dobrze cię widzieć, Prospero. - odpowiedział nowoprzybyły i zbliżył się do okna. - Nadchodzi burza. Powinieneś trzymać się bliżej miasta. - dodał, spoglądając na kłębowiska cieni, gęstniejące daleko w pustce.
-Z przyzwyczajenia trzymam się z dala od tego rojowiska szerszeni. Skoro już o tym mowa, cóż nowego w senacie?
-Brakuje nam twojego głosu.
-Zawsze znajdzie się ktoś, kto ukryje partykularny interes za gładkim łgarstwem.
-Owszem. Dziś jednak brak nam kogoś, kto znajdzie odwagę, by te łgarstwa obnażać. Poza tym zabawnie jest patrzeć na nobliwych starców, skaczących sobie wzajem do gardeł.
Prospero uśmiechnął się.
-Nie trzeba odwiedzać senatu, by wiedzieć, cóż się tam dzieje.
-Spróbuj szczęścia.
-Senatorzy walczą między sobą jak bezzębne kocięta. Telamonta, stary lew, siedzi i obserwuje w milczeniu, o ile w ogóle raczył stawić się i otworzyć posiedzenie osobiście. Marcellus wychodzi z kolejną absurdalną inicjatywą, którą Cymbelin bojkotuje za pomocą równie nonsensownej argumentacji. Stary Agryppa niestrudzenie gardłuje o upadku moralności i obyczajności publicznej. Fidelici głoszą potrzebę interwencji zbrojnej, przeciw komu, nie wiadomo. Trybunowie śpią, o ile ktoś nie kupił ich weta. Nieszczęsny Taplus tłucze laską w podłogę i usiłuje zaprowadzić porządek.
-Mewiusz?
-Pierworodny? Siedzi przyczajony gdzieś z tyłu, gryzie paznokcie i wygląda, jakby coś knuł. Co zresztą jest zgodne z prawdą.
-Jakbyś przy tym był.
-Co było przedmiotem posiedzenia?
-Projekt utworzenia stałej ambasady w Sigil i wykupienia gruntów pod garnizon.
-Fidelici poparli, Mewiusze poparli, izolacjoniści, oczywiście, odrzucili. Galba pogderał, ale też poparł. Liwiusz zablokował łapówką weto trybunów. Wniosek przeszedł.
Książę zaśmiał się krótko.
-Teraz wydajesz się podobniejszym sobie, stary druhu. Oto srebrny głos Thultantaru.
-Dawno zamilkł. - Prospero westchnął i ruszył w stronę barku, by pokryć zmieszanie. - Napijesz się ze mną, mój książę? Przednie wino, prawdopodobnie ostatnia butelka kordiału z dryfujących plantacji Sydonu. Jeszcze sprzed odejścia w Cień.
-Chętnie.
Rozlali wino do kieliszków i usiedli przy stole, niemal machinalnie podejmując niedokończoną partię szachów. Zmagali się w ciszy dłuższą chwilę, nim w końcu Prospero odezwał się.
-Wybacz, mój książę, ale muszę odmówić.
-Nie usłyszałeś mojej propozycji.
-Urząd trybuna ludu i mój głos w senacie.
-Na początek.
-Przykro mi. Szach.
Długa, pełna namysłu wymiana ruchów.
-Ona nie wróci. Żadna z nich. Nie możesz cofnąć czasu. - tym razem książę zdecydował się przerwać milczenie.
-Wiem, że ona tam jest. Słyszę ją. Słyszę ich wszystkich.
-Sięgasz w Cień zbyt głęboko.
-Będę musiał sięgnąć głębiej.
Stuk figur o szachownicę, stuk kryształu o drewno.
-Gnijemy, mój dobry książę. Gnijemy żywcem, z dnia na dzień, zatrzaśnięci w więzieniu pozbawionym ścian. Pewnego dnia będziemy musieli powrócić nad ziemię naszych ojców, nad spustoszone magią faerimmów piaski Anauroch. A wtedy - Prospero zaczerpnął łyk wina - biada światu, który tam zastaniemy. Ale to już nie moje zmartwienie.
-Ten dzień jest bliżej niż myślisz, stary druhu. Thultantar potrzebuje cię bardziej, niż kiedykolwiek.
-Thultantar doskonale poradzi sobie beze mnie.
-Mój syn wciąż potrzebuje twoich nauk.
-Twój syn jest już dojrzałym mężczyzną, książę. Sam musi szukać własnych ścieżek.
Książę westchnął przeciągle.
-Ty naprawdę zamierzasz to zrobić.
-Tak. Dzisiaj.
-Skończmy chociaż tą partię.
-Zgoda.
***
Elektra.
Płowe włosy i płowa sukienka. Wielkie, ciekawe oczy dziwiące się wszystkiemu wokół. Drobne dłonie na klawiszach klawikordu. Palec, sunący wolno po kartach księgi. Malutkie, brudne odciski na bezcennych stronicach. Brwi, zmarszczone w próbie zrozumienia wielkiego, wspaniałego świata.
Elektra.
Tęsknota, szarpiąca myśli bólem zbyt długiej rozłąki. Gorzkie wyrzuty i po raz kolejny uczyniona obietnica, że to już ostatni raz. Wzbierająca w sercu radość, słodki owoc oczekiwania ostatnich miesięcy. Dziesiątki planów i kilka wątpliwości. Znajome ciepło na drodze do domu. Błysk, ryk rozdzieranej skały i łoskot walących się gmachów.
Elektra!
Czarne niebo, rozświetlone wyładowaniami straszliwej magii. Cień wypluwający ze swych lędźwi okręty Malaugrimów. Ziemia pękająca pod uderzeniami niszczycielskich zaklęć. Kikuty utrąconych kolumn i łuków triumfalnych, domy starte w proch, ulice zawalone gruzem. Błękitne hemisfery tarcz rozbłyskujące nad miastem â zbyt późno. Nagły huk, głośniejszy niż wszystko przedtem, gwałtowny wstrząs i ziemia rozdarta wpół paszczęką rozwierającej się rozpadliny. Kręgosłup góry złamany, kwartał miasta gorejący fioletowym płomieniem, oddzielony od reszty jakby za pomocą gigantycznego dłuta, osuwa się w pustkę. Dom.
ElektraâŚ
***
Prospero dokonał ostatnich poprawek i wyszedł do pustego ogrodu. Był nagi, zaś całe jego ciało pokrywała misterna sieć ochronnych symboli, heksów i pentakli, wysychających szybko na wietrze. Powoli ruszył w kierunku krawędzi dryfującej platformy, czując niepowstrzymany, narastający lęk.
-Nie wolno się bać. â powtórzył po raz setny â Strach zabija duszę.
Jakkolwiek przepełnione goryczą i niemożliwą do ukojenia tęsknotą, życie było wszystkim, co posiadał. A zamierzał zaryzykować znacznie więcej, niż tylko życie.
Stanął na krawędzi platformy, powtarzając oczyszczające umysł mantry i zaklęcia, zaś przed nim rozpościerał się bezmiar skłębionych cieni. Otworzył oczy, postąpił o krok do przodu i runął w mrok.
***
Otaczała go ciemność, niepodobna żadnej, jaką dane mu było poznać. Istniała w niej jedynie przestrzeń, on zaś nie posiadał zmysłów, którymi mógłby ją objąć, ani ciała, które mogłoby odczuwać. Był samotnym płomieniem świadomości w oceanie bezistnienia, nagą, obnażoną jaźnią, zawieszoną w nieskończonej pustce.
Więc tak to wygląda, pomyślał. Nie miał pojęcia, jak wiele czasu minie, nim zacznie popadać w szaleństwo. Wiedział jednak, że musi działać szybko.
Wokół musiała istnieć przestrzeń; taka jest natura Sfer. Musiał zatem nauczyć się w niej poruszać. Właściwy pomrokom zmysł Cienia nie dostarczał mu wielu informacji, miał jednak nadzieję, że wkrótce uda mu się wyostrzyć percepcję. Nim jednak zdążył cokolwiek przedsięwziąć, poczuł wokół siebie dławiącą obecność obcego umysłu.
-Kim jesteś? â powiedział, czy raczej pomyślał w sposób, który uznał za deklarację zamiaru wypowiedzenia myśli.
-Mamy wiele imion. - dotarła do niego odpowiedź.
-Wymień jedno.
-Jesteśmy głosem tych, którzy odeszli w Cień. Nazywaj nas Legionem.
-Albowiem jest was wielu.
-W istocie.
Nie najgorzej. Komunikacja okazała się możliwa.
-Znamy cię. Jesteś człowiekiem, który mówi w imieniu innych ludzi. Sięgałeś ku nam. â przemówiła istota.
-Tak.
-Pomożesz nam.
-Nie za darmo.
Wyczuł zniecierpliwienie i rodzący się gniew.
-Jesteś sam.
Groźba.
-Mam ciało, żeby stąd odejść. Wy nie.
Namysł, kłębiące się myśli.
-Czego żądasz?
-Szukam istoty imieniem Elektra. Jest wśród was?
Wahanie.
-Jej umysł był niepełny, nieukształtowany, niedojrzały. Niewiele pozostało.
-Wiem. Pomożecie mi ją stąd zabrać. Czego chcecie w zamian?
-Istnieć, postrzegać. Żywić się.
-Konkretnie.
-Twojego ciała.
-Potrzebuję go. Oddam wam ramię. Lewe.
Namysł.
-Niech tak będzie. Wpuść nas.
Ostatnie słowa zadźwięczały myślowym echem desperackiego głodu.
-Najpierw ona.
-Wpuść!
-Elektra.
Głuchy, bezsilny gniew. Wyczuł zbliżającą się świadomość, milczącą i zwiniętą w sobie, niby kielich zamkniętego kwiatu. Myślowe macki pchnęły ją w jego stronę. Przemówił do niej i usiłował sięgnąć w głąb. Nie odpowiedziała, jednak odnalazł tam imię. Właściwe.
-Chodźcie zatem.
Rzuciły się naprzód niby stado hien na padlinę, jak szczury uciekające z płonącego budynku. Setki, tysiące imion i istnień, żałosnych cieni, skarlałych jaźni toczonych obłędem i starożytnym głodem. W pojedynkę byli słabi jak larwy, jednak razem â niepowstrzymani niczym fala przyboju. Czuł, jak zalewają go rzeką urwanych wspomnień i obsesyjnych tęsknot. Potem świadomość odeszła.
***
Obudził się w ogrodzie w pałacu księcia, równie nagi jak przed owym szaleńczym skokiem w Cień, nękany lekkim bólem głowy i uczuciem niejasnego niepokoju. Okultystyczne glify na jego ciele jarzyły się ostrzegawczo bladym błękitem. Wstał i potrząsnął głową; jego wzrok padł na lewą dłoń i powędrował wzdłuż w górę, w kierunku barku. Ramię pulsowało intensywną pomroką, utkane ze splątanych, gęstych cieni, jakby jedynie przypadkiem układających się w kształt ludzkiej ręki.
-Panie? â usłyszał za sobą głos. Prospero odwrócił się; stał za nim niewolnik trzymający nożyce ogrodnicze i kosz zeschłych liści. Nim zdążył zareagować, lewe ramię wystrzeliło do przodu, zagłębiając się w piersi ogrodnika. Nieszczęśnik wyprężył się i wywrócił oczami, gdy cienie wgryzły się w jego ciało. Żyjąca tkanka w jedną chwilę obróciła się w tysiącletni zewłok, zaś widmowa dłoń cisnęła wysuszonym truchłem o ziemię. Prospero cofnął się o krok, zaskoczony, wbijając spojrzenie szeroko rozwartych oczu w lewe ramię. Usiłował poruszyć dłonią; tym razem, o dziwo, palce posłusznie zwarły się w pięść. Wyprostował je ponownie. Gdzieś pomiędzy szokiem i wstydem wywołanym aktem barbarzyńskiej dewastacji kiełkowało jeszcze jedno uczucie, przerażająco przyjemne i rozpełzające się wolno po ciele od nienawistnego ramienia; pierwotne i wszechogarniające uczucie nasycenia.
Służba kuliła ramiona, gdy nagi miotał się po komnatach, przewracając sprzęty i przeklinając bogów.
***
Piętnaście lat wcześniej
Książę wpatrywał się w rozmówcę nieodgadnionym spojrzeniem.
-Sfałszowałeś rozkazy. Prefekt polecił wam się wycofać.
Prospero siedział z założonymi rękoma i udawał, że analizuje sytuację na szachownicy.
-Nie uśmiechaj się głupio. Naraziłeś obronność miasta. Dwie pełne kohorty i czternastu magów.
-Dopadliśmy ich.
-Mam nadzieję, że przyniosło ci to ulgę. Zwłaszcza, że nie będziesz miał kolejnej okazji do odwetu. Senat złożył cię z urzędu.
Prospero skinął głową. Nie spodziewał się niczego innego.
-Cudem uniknąłeś sądu polowego. Konsul pomniał na twoje dawne zasługi.
-Tercjusz? Nadęty bałwan, pewnie nie mógł się powstrzymać. Niech się napawa do woli, rogacz jeden. Nie zazdroszczę mu małżonki, nawiasem mówiąc.
Książę uniósł brwi, ale nie skomentował tej uwagi.
-Co zamierzasz teraz zrobić?
-Nie wiem. Mój dom został zniszczony. Najpewniej zostanę w Akademii.
-Hector, mój najmłodszy syn wciąż potrzebuje preceptora. Nie znajdę nikogo lepszego od ciebie. Onyksowa Wieża stoi odłogiem, od kiedy Levius opuścił miasto.
-Obawiam się, że nie jestem najlepszym kandydatem na wzór dla młodego arystokraty.
-Czasy się zmieniają.
-Ludzie, ponoć, nie.
-Zagrajmy o to. â książę wskazał szachownicę ruchem głowy â Jeśli wygram, zostaniesz wychowawcą mojego syna.
Prospero zastanowił się.
-Czego miałbym go uczyć?
-Etykiety. Retoryki. Historii. Bałamucenia cudzych żon.
-Zgoda. O ile wygrasz. I żony na twoją odpowiedzialność.
Skupili się na grze, zamilkłszy na długie minuty. Ofiary niemej wojny powiększały się wraz z upływem czasu.
-Wasza ekscelencjo. â głos szambelana, na tyle cichy, by nie uznano go za nietaktowny, i na tyle głośny, by nie dało się go zignorować. â Przyprowadziłem młodego panicza. Życzył sobie zamienić słowo z waszą ekscelencją.
Wraz z szambelanem do pomieszczenia wszedł na oko dwunastoletni, ciemnowłosy chłopiec w prostej tunice i sandałach. Jego ramiona znaczyły ciemne sińce.
-Oto i moja pociecha, krew z mojej krwi. Mów, chłopcze.
-Ojcze. â podjął chłopak â Potrzebuję nowego nauczyciela fechtunku. Obecny jest skończonym głupcem.
-Śmiałe spostrzeżenie. Wolno spytać, cóż skłoniło cię do tak radykalnych sądów, młody człowieku?
-Kazał mnie i Lucjuszowi zaatakować go i pokonać.
-To jeszcze nie powód, by nazywać nieszczęsnego Cererę głupcem.
-Lucjusz złapał go za nogi, a młody panicz zarzucił mu płaszcz na głowę i uderzył kijem treningowym. Wielokrotnie. â wyjaśnił szambelan.
-Kazał nam się pokonać. Potem mówił, że nie na tym polega fechtunek. â chłopak wzruszył ramionami. â Nie będę uczył się od człowieka, który nie wie, jak należy zwyciężać. Potrzebuję innego nauczyciela. â powtórzył.
-No, no. â Książę pokręcił głową. â Co o tym myślisz, Prospero?
Drugi z mężczyzn przyglądał się uważnie Hectorowi, który z kolei wbijał wzrok w szachownicę.
-Powinieneś wycofać gońca, ojcze. Będzie ci potrzebny, kiedy twój gość zdecyduje się wymienić wieżę na dwa piony. Jeśli wtedy zagrozi królowej, będziesz potrzebował gońca do ubezpieczenia lewej flanki. Ojcze.
-Nie bądź bezczelny, młody człowieku. â powiedział książę, ale przyjrzał się uważniej szachownicy. Tymczasem Prospero lustrował Hectora wzrokiem; ten zaś uniósł głowę i odpowiedział spojrzeniem.
Prospero uśmiechnął się, pochylił nad szachownicą i odsłonił króla.
Sztrasny 2.0 - 24 Wrz 2010 21:06
" />